kategoria : / /
Swelinia (prolog)
a u t o r : Balista
Letni dzień był niezmiernie upalny. Dobiegało południe, powietrze drżało od gorąca, ciężkie i gęste od parującej, słonej wody. Wydawałoby się, że wszystko, co żywe, schować się powinno czym prędzej; tymczasem na piaszczystym pasie morskiego wybrzeża panował gwar, jak na targowisku. O podnóże klifu fale rozbijały się z hukiem, bryzgając w powietrze spienioną bielą. Przenikliwy krzyk mew kołujących nad wodą w poszukiwaniu zdobyczy mieszał się z brzękiem pszczół szukających słodyczy na wydmach. Powietrze pachniało wiatrem i solą. Nadbrzeżne sosny pachniały żywicą. Piach pachniał gorącem. I grzał.
Pomiędzy sosnami pojawiło się złudzenie ruchu. Gdyby jakaś wszędobylska mewa zechciała zwrócić na nie uwagę, być może zobaczyłaby połysk szyszaków i świetlne refleksy w grotach włóczni. A może i nie. Przedzierający się przez chaszcze woje zadbali bowiem, by skrupulatnie pomazać lśniące powierzchnie żywicą, aby przedwcześnie nie ujawnić się niespodziewanym wrogom. Na nic by się to jednak zdało, bo kolumna miała nader hałaśliwych towarzyszy podróży. Po chwili spomiędzy wydmowych zarośli wychynęła całkiem spora grupa ludzka, składająca się z kilkunastu zbrojnych, kilku bab i gromady dzieciarni i podrostków oraz sfory szczekających psów. I wozu.
- Wóz ostawić, bo się osie zatrą! Koni taże nie prowadzać na piach, konie w lesie wiązać! – wrzasnął na pachołków rosły mężczyzna o twarzy poznaczonej bliznami.
- Kiej wody chcieli my dać! Nie można? – odkrzyknął młody pachoł ze zdziwieniem.
- Pijże sam, u licha, jakżeś mądry!
Chłopak wśród śmiechu rzucił się ku wodzie, w dłonie nabrał i do ust podniósł, by już po chwili pluć ze wstrętem wśród rechotu kompanii.
- Ot, Niemysł, widzisz sam, jaka to woda, i ty chciał koniom dać? Z bukłaków dać resztę, a my napijem się, gdy najdziem jakiś strumień. Tymczasem będziem popasać, a konie w cieniu mają być, bo się pogrzeją do reszty. Spocząć można. Niech baby spyżę jakąś dadzą – zarządził wielkolud i osunął się na piach, ściągając z głowy szyszak i odsłaniając mokrą od potu twarz.
Po chwili wszyscy zlegli na miękkim jak mąka piasku, tylko kobiety uwijały się przy jukach. Dzieciarnia, rozdziana do giezeł, biegała z krzykiem po brzegu, bryzgała na siebie ciepłą jak zupa wodą. Psy pokładły się, zipiąc ciężko.
- Wali, psia jucha, jak młotem w ciemię, taż gorąco, że jeno płacz – stęknął brodacz ze sztywnym, znać przerąbanym w jakiejś potyczce biodrem. Usiadł z trudem obok przyjaciela – Oj, Ziemko, tożeś nas wywiódł, taż tutaj tylko piachy, łachy, sapy, a w sapach żaby rechotnice. Było się z kneziem wadzić? I o co? O babę! Że ciebie nie chciała? Że jej się uwidziło kneziowe łoże grzać? Jej wola, knezia wola, a tobie co? Wielkiś, mocnyś, niejedna lepsza za tobą okiem strzyże. A ty jak pacholę tobołki w garść i fruu! Drażliwy jak niedźwiedzica!
Olbrzym spojrzał na niego ciężko.
- Gdyby kto inny mnie to rzekł, Dobko, połykałby te słowa szybciej, niż je wypluł, ale przez pamięć na naszą przyjaźń mówię ci tylko – zaniechaj. Nie o Sławnę tu chodzi. Lekka była, pies z nią. Niech jej ciepło w łożu będzie. Alem już ścierpieć nie mógł, żem na posyłki, żem na każdym zwiadzie pierwszy, w każdej potyczce pierwszy, na każde poruczenie pierwszy, a do podziału łupów ostatni. A i strzały zdradzieckiej z listowia rychło spodziewać się mogłem. Przez zazdrość! Tegom ja przenieść nie mógł. Jam nie sługa, jeno człek wolny, a pod niebem każdy może swojego losu szukać, szczęścia i powodzenia wyglądać.
- I na tych piachach chcesz li tu powodzenie naleźć? – spytał z powątpiewaniem Dobko.
Ziemomysł uniósł ku oczom bryłkę złocistą jantaru, podniesioną z piasku, którą się był od dłuższej chwili bawił. Przyglądał się jej uważnie. Miała kolor skrzepłego masła, prześwitywała lekko pod słońce. Była ciepła.
- Chcę – powiedział z leniwym uśmiechem.