kategoria : / /
Każdy ma swojego demona
a u t o r : Okamitoko
w s t ę p :
Nawet najmilsza i najbardziej przyjazna osoba może nosić w sobie zło. Sara przekona się że ma go w sobie aż nazbyt wiele a świat który co chwila ją rani wcale nie pomoże jej go poskromić.
u t w ó r :
Świat nie umiera tak od razu. Jest…! Jest…! i go nie ma... Nie umiera tak. Nigdy. Świat kona. Powoli i długo. Daje nam czas. Czas do przyzwyczajenia się. Do śmierci. Ja nie miałam dużo czasu. Ledwie zorientowałam się, że coś jest nie tak, ledwie dotarło do mnie, co tak naprawdę chce zrobić, a już było po wszystkim. Wpadłam w pułapkę, z której sama nigdy się nie uwolnię. Umierałam dziewięć dni. Tylko tych marnych dziewięć dni.
*Dzień pierwszy*
Zawsze kochałam zachody słońca. Nie miałam ku temu żadnych nawet najmniejszych powodów, ale byłam człowiekiem. A ludzie nie muszą mieć powodu, aby coś lubić. Po prostu. Podobały mi się. Może dlatego, że w minimalnym stopniu obrazowały mój pogląd ludzkiej egzystencji. Słońce żyje. Codziennie. Wschodzi po jednej stronie, pnąc się nieprzerwanie w górę. Wyżej! Coraz wyżej jakby był to jedyny powód do kolejnego oddechu. W końcu uzyska swój cel. Znajdzie się wysoko na niebie. Ogromny i niezmordowany. Gdyby świat był sprawiedliwy, zapewne zostałoby tam, ciesząc się swoim zwycięstwem, na które zapracowało. Niestety musi iść dalej. A skoro wdrapało się na samą górę. Skoro znalazło się na samym szczycie, z którego niemożliwe jest pójść wyżej. Musi spaść. Bo taka jest kolej rzeczy. Rodzimy się po to, aby od dziecka piąć się po kolejnych szczeblach kariery. Coraz wyżej i wyżej tak jak słońce i tak jak ono, gdy już dotrzemy tam, gdzie mieliśmy dotrzeć... zatrzymujemy się na chwile, aby później z całym impetem runąć w dół. Zawsze sami. Dokładnie tak jak słońce. Staczamy się powoli, a gdy już dolecimy tam, gdzie zaczęła się ta cała farsa... toniemy. Chowamy się powoli za widnokręgiem, roztaczając wokół siebie ostatnie nikłe blade promienie. Znikamy powoli. Jest nas coraz mniej, a w końcu nic z nas nie zostaje. Blask jaki wydzielaliśmy gaśnie i szarzeje zastępowany przez ciemność nocy. Nocy, którą kochałam jeszcze bardziej. Cichej nieodgadnionej nocy. Nocy mojej samotności. Nocy, którą zawsze cieszyłam się sama. Aż do tamtego feralnego dnia. Siedziałam na moim ogromnym drewnianym biurku przy otwartym oknie, obserwując gwiazdy. Jeszcze małe. Rozmigotane punkciki rozsypane na niebie wokół tego większego. Doskonale widocznego. Wokół księżyca. Jeszcze bladego. Jeszcze nie całkiem świadomego, że słońce właśnie umarło, a zaczął się jego czas. Czas nocy. Był nieświadomy. Tak bardzo nieświadomy jak ja w tamtej chwili, na tamtym biurku, patrząc na niebo. Bo właśnie zaczęła się gra. A ja byłam w tej grze pionkiem. Dzisiaj miałam iść spać tak jak zawsze. Nieświadoma tego, co wsunęło się do mojego pokoju wraz z lekkim wiatrem. Wiatrem, który niespodziewanie wparował do mojego azylu, rozwiewając mi włosy i chłodząc przyjemnie zdrętwiałe plecy. Gdybym wtedy wiedziała, że przez własną głupotę wpuściłam do mojego życia coś, co mnie zniszczy, zakopałabym się pod kołdrą i uczyła bodajże angielskiego. Czegokolwiek byleby tylko nie myśleć o tym, o czym wtedy myślałam. O życiu. I o śmierci słońca.
*Dzień drugi*
Każdemu zdarza się lepszy i gorszy dzień, tak samo jak każdy z nas miewa bezsenne noce. Czasami te dwie rzeczy zejdą się w tym samym czasie i otrzymamy lekkie załamanie psychiczne o trzeciej nad ranem i zero jakichkolwiek wskazań na poprawę. Wtedy człowiek tak jak ja teraz robi coś, co bardzo lubi. W moim przypadku jest to, jak już wcześniej wspomniałam, patrzenie w gwiazdy. Biorę z łóżka moją jasnoniebieską kołdrę, siadam na biurku i patrze w górę. W te chwile, kiedy byłam tylko ja i gwiazdy, czułam się jak w raju. Było ciemne niebo, lekki wiatr i miliony rozmigotanych jasnych plamek. Wiatr wzmógł się, uderzając nagle w szybę. Tak samo nagle jak niebo spadło. Jedna z tych malutkich migoczących drobin zadrgała lekko i runęła w dół. Leciała lekutko tylko przez chwile. W tą samą chwilę, w której coś z tyłu zaszeptało, bo tylko tak to można nazwać. Cichy niewyraźny szept. Niezrozumiały. Obcy. Inny... Tak naprawdę, to nawet nie wiem, czy na serio coś słyszałam, ale... Przez tę sekundę, kiedy patrzyłam na spadającą gwiazdę. Przez tę chwilę, zanim dostałam gęsiej skórki i odwróciłam głowę, coś do mnie szeptało. „Pomyśl życzenie... zanim zgaśnie.” może to było tylko moje urojenie? Wtedy to było urojenie. I chciałam, żeby tak zostało. Tak bardzo... Bym tego chciała...
*Dzień trzeci*
Gdy chce się pojąć coś, czego nijak się nie rozumie, zazwyczaj sporo się o tym myśli. Myślenie zazwyczaj nic nie wnosi, ale człowiek przynajmniej łudzi się, że jest bliżej rozwiązania problemu. W moim przypadku to nie miało żadnego znaczenia. Nie zależało mi na żadnych odpowiedziach. Chciałam tylko zająć czymś umysł. Zazwyczaj myślałam nad czymś mało istotnym. O drodze do szkoły. O nowym anime. Były to tematy niewyczerpane. Obserwowałam też moją koleżankę z ławki, której nigdy nie rozumiałam, a która przestała się do mnie odzywać. Nie przejmowałam się tym zbytnio. Człowiek nie odczuwa straty czegoś, czego tak na dobrą sprawę nie miał i nie pojmował. Ona miała swój świat ograniczający się do jednej osoby wokół siebie, a ja miałam swój. W którym nie było dla nikogo miejsca. Nawet dla mnie. Pomimo to lubiłam obserwować. Można by powiedzieć, że tylko tym byłam. Obserwatorem. Siedziałam spokojnie w swojej ciemnej kryjówce i patrzyłam. A mogę śmiało powiedzieć, że dużo widziałam. Widziałam uzależnienie mojej ławkowej koleżanki od swojego świata, co było przynajmniej dla mnie niepojęte. Nawet najmniejsze uzależnienie jednostki jak każde uzależnienie nie jest kontrolowane. A brak kontroli grozi rychłą śmiercią. Ludzie powinni wystrzegać się uzależnień. Bo prędzej czy później obrócą się przeciwko nim w najmniej spodziewany i najbardziej przerażający sposób. Tak jak jak zawsze. Zostanie kiedyś sama, bo nienawidzi wszystkiego, co choćby zagrozi jej światu. A mi nie zależy na jej przyjaźni, skoro nie potrafi postawić mnie na równi z uzależnieniem. I tak przyzwyczaiłam się do samotności, więc nie robi mi to różnicy. Zawsze sama. W szkole. W domu. Sama wśród ludzi. W moim pokoju też byłam sama. Chociaż teraz nie jestem tego całkiem pewna. Aż do teraz nie wierzyłam, że coś bliskiego tak z dnia na dzień prawie, że z minuty na minutę może stać się obce. Moje, a zarazem nie moje. Tak samo jak ten pokój. Dalej było tam łóżko z niebieską pościelą, w którym z lubością zasypiałam. Na półkach stały wybrane przeze mnie książki. W szafie wisiały ubrania, które tylko ja ubierałam. Miałam tam najgłębsze zakamarki, gdzie chomikowałam nieruszane przez nikogo pudełka z kolekcją kapsli i zbiorem szczególnie ukochanych przeze mnie drobiazgów. Wszystko to sprawiało, że to jedno jedyne pomieszczenie nosiło miano mojego. Powinno... ale niestety nim nie jest. I nie wiem, czy już kiedykolwiek będzie. Może to tylko kolejne moje urojenie, ale coś tam było. Odbierało mi mój pokój kawałek po kawałku. Szeptając... Obiecując... Nie wiem tak dokładnie co ,ale... obiecywało. I to rzeczy wielkie
*Dzień czwarty*
Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo ludzka obojętność potrafi ranić. Ranić w ten wyjątkowy niepowtarzalny sposób, kiedy to każda następna minuta wywołuje coraz większą agresję. Bo byłam agresywna. Nawet nie przypuszczałam, że ja w swojej zazwyczaj spokojnej cichej i stłamszonej osobie mam tyle pierwotnej zwierzęcej nienawiści. Nienawiści. Nienawiści, która w stu procentach cała nie była moja. I nie obchodziło mnie to. Gdy tego dnia wróciłam do domu i zamknęłam w swoim azylu, chciałam tylko i wyłącznie zwierzęco nienawidzić. A temu czemuś się to podobało. Podobało na tyle, żeby się do mnie odezwać. Głosem, który mnie zniewolił. „Gdybym był panem świata, schowałbym gwiazdy i noc tylko po to, abyś zawsze chciała tego, czego teraz.” A chciałam zemsty. Na moje nieszczęście, on tę zemstę mógł mi dać.
*Dzień piąty*
Teoretycznie miałam gdzieś czy coś jest w tym pokoju, czy nie. Gdyby ktoś powiedział, że jednak nie. Przyjęłabym to ze spokojem. Gdyby jednak uznał, że tak. Wyśmiałabym go. Niestety było to tylko założenie teoretyczne. Praktycznie nie mogłam się doczekać wieczoru i kolejnego spotkania. Jeśli można nazwać to spotkaniem. Po prostu weszłam, usiadłam na łóżku i patrzyłam w sufit. Prawdopodobnie dlatego, że było to dla mnie coś niespotykanego. W końcu ktoś kto słyszy głos czegoś, czego nie ma, jest w stu procentach chory. Zamkną mnie w jakimś zakładzie z czubkami i zaczną karmić tabletkami, a jak będę protestować ubiorą, w biały kaftanik. „Nie ma takiego zakładu i takiego kaftaniku, którego bym nie zwyciężył...” zachichotał złośliwie... Ale nawet to mi się podobało. Podobało? Słyszę coś, czego nie było, nie ma i nie będzie i jeszcze mi się to podoba. To... to... chore. Nienormalne... „Całkowicie uzasadnione.” szeptał. Ciągle szeptał. „Taka jest kolej rzeczy. Ja jestem łowcą, a ty ofiarą... muszę ci się podobać.” Jak dzwoneczki... Jego głos był dokładnie taki jak dzwoneczki. Piękny i melodyjny, ale pusty w środku. „Zacząłem grę, w której potrzebny mi będzie ktoś taki jak ty. Ktoś bez skrupułów. Bez zahamowań. Ktoś, kto już nie chce żyć. Ktoś, kto już dawno się wypalił...” Szeptał. Ciągle szeptał.
*Dzień szósty*
Nie mogę powiedzieć, że miałam szczęście. Co to to nie. Cóż... Mogę jedynie uznać, że posiadam pewne szczęście w nieszczęściu. Szczęście. W łazience była mama i mogłam powiedzieć ”to nie ja”, wychodząc z zaistniałej sytuacji bez jakichkolwiek konsekwencji. Bo przecież widziała, że nie miałam z tym nic wspólnego. Nieszczęście. Ja to ja i nic więcej nie trzeba mówić. No bo kto inny wchodzi do łazienki patrzy w lustro myśli, ”nienawidzę tego odbicia” i sprawia, że powyższy przedmiot po prostu rozlatuje się, zalewając całe pomieszczenie milionami odłamków szkła. I co dziwniejsze nikt nie jest ranny.
*Dzień siódmy*
Przez cały dzień miałam spokój. No może nie cały, bo rano z szafki zleciał budzik i dość spektakularnie rozleciał się na części pierwsze. Niezupełnie jak wczoraj, ale bardzo podobnie. Aż za podobnie.
*Dzień ósmy*
Moja ławkowa koleżanka wreszcie się do mnie odezwała. Jedno krótkie zdanie, ale to też już coś co nie? Bo... gdyby mnie nie lubiła, nie odezwałaby się do mnie słowem. A tak... Może wszystko wróci do normy. Bo... bardzo bym tego chciała. Brakowało mi naszych muzycznych rozmów, szturchania długopisem... i … wszystkiego. Bardzo mi brakowało, ale i tak byłam szczęśliwa, bo odezwała się do mnie. Dzisiejszego dnia tylko ona, bo nawet mój pokój był dziwnie pusty.
*Dzień dziewiąty*
Zdziwienie. Zdziwienie, kiedy osoba, po której najmniej byśmy się tego spodziewali. Osoba, której nawet nie znamy. Wyciąga do nas rękę, burząc tym samym nasz świat. Bo na przekór wszystkim mnie też można zranić. A najbardziej ranią najbliżsi. Lubiłam ją. Nawet bardzo. Była mi... bliska. Więc mogła celnie uderzyć. Mogła ranić słowem. Słowem mówionym z ukrycia. Nikt nie lubi, jak ktoś mu celuje w plecy. Wolałabym już dostać w twarz. I dostałam. Klęczałam na podłodze, opierając się o biurko z rękami przyciśniętymi do policzka. Bez żadnych ckliwych wyjaśnień. „płaczesz!? Ludzie silni nie płaczą. Łzy to oznaka słabości.” Byłam mu za to nawet wdzięczna. Bo przecież nie chciałam być słaba. Chciałam zdobyć siłę. Siłę do zemsty na tych wszystkich, którzy wbili mi nóż w plecy. Chciałam się nauczyć nienawidzić. A wtedy w tamtym pokoju wszystko wydawało się takie proste. Wystarczyło powiedzieć tak... … … …