kategoria : / /
Bitwa Marzeń. Rozdział 2.
a u t o r : Cavalla
w s t ę p :
Prolog:
http://www.fanfiction.pl/pok az_utwor.php?id=711
Rozdział 1. :
http://www.fanfiction.pl/pok az_utwor.php?id=712
u t w ó r :
Na uroczych brzegach Tamizy, w dzielnicy Londynu, Greenwich, mieściła się ulica ze starymi, średniowiecznymi kamienicami. Z ich okien było widać równinne krajobrazy, ciągnące się wzdłuż rzeki i urozmaicone bujnymi lasami, winnicami i plantacjami winogron. Ku południowi widok zamykał majestatyczny ratusz.
Przydrożna latarnia dawała nikłe, często migające światło, które jednak bardzo dobrze oświetlało niedaleko usytuowany sierociniec. Opuszczony. Kiedyś służący nam za azyl.
Od jakiegoś czasu nie ma chwili, abym nie chciała wyrzucić tych ludzi ze wspomnień. Są jak podmuch wiatru otaczający moje myśli. Choć to w ich oczach szukam odbicia własnej duszy. Jednak czasem szukając czegoś, dostajemy coś zupełnie innego. Bo w ich spojrzeniu zawsze widniała nadzieja i miłość - uczucie wzgardzone przez wielu. Uczucie, które potrafi obezwładnić. Oblicze zmienna, Pani Życia - piękna, lecz okrutna.
Ostatni raz przyjrzałam się wyniszczonymi przez lata budynkowi i odwróciłam się. Znów uciekałam. Od przeszłości i przyszłości.
***
Uderzyłam otwartą dłonią w budzik, aby uwolnić uszy od jazgotu zegarka. Odrzuciłam na bok kołdrę i podreptałam do łazienki. Chlusnęłam sobie w twarz chłodną wodą, co pomogło mi się rozbudzić. Założyłam stare spodnie i podkoszulek - wygoda przede wszystkim. Związałam jeszcze swoje długie włosy i weszłam do kuchni. Przy blacie stała Bonnie, starannie krojąca warzywa.
- Cześć, jeszcze jesteś? - Spytałam ostrożnie, nadal stojąc w drzwiach.
- Mam dzisiaj wolne. Nie, nie umówiłam się ze znajomymi - dodała, widząc moje spojrzenie. Bonnie może nie była idealną matką - właściwie w ogóle nią nie jest - ale doceniam jej zaangażowanie. Pamiętam, kiedy pierwszy raz się zobaczyłyśmy. Wyjawiła mi później, że nie polubiła mnie wtedy.
Było nas kilkunastu. Mieszkaliśmy przez jedenaście lat w przytułku. Wychowawczyni niespecjalnie dbała o zdrowie i wykształcenie sierot, dlatego uczyliśmy się sami - potajemnie. Pewnego dnia przyszło młode małżeństwo. Kobieta była bezpłodna, pragnęła mieć dużą rodzinę. Zabrała bliźniaków - Jamie i Maxa. Bardzo to przeżyliśmy. Po kilku miesiącach ponownie ktoś nas odwiedził. Mężczyzna spytał opiekunkę o cenę za któreś z nas. Właścicielka dosłownie sprzedawała podopiecznych. Wziął najtańszą i najmłodszą. Bardzo kochałam Cassie. Traktowałam ją jak siostrę, zdecydowanie wyróżniałam. Moja Cassandra. Ośmiolatka była mi najbliższa. Nigdy więcej jej nie zobaczyłam. Ludzie oglądali nas jak psy w schronisku. Mieszkańców sierocińca było coraz mniej. Próbowaliśmy różnych "sztuczek", aby tylko nas nie rozdzielano. Gryźliśmy, kopaliśmy, wrzeszczeliśmy. Pod koniec kwietnia przyszła kobieta w średnim wieku. Elegancko ubrana ze starannie ułożonym kokiem. Chciała chłopca, bruneta. Silnego młodego mężczyznę. Dostała mnie. Drobną blondynkę o bystrym spojrzeniu. Czy była ucieszona? Oczywiście, że nie. Można powiedzieć, że miała mi za złe płeć. Potem zaczęła mnie ignorować. Zostawiała posiłek, karteczkę z instrukcjami i tyle ją widywałam. Z czasem bardziej się tolerowałyśmy, nawet niekiedy wymieniłam z nią kilka zdań. Lata minęła, a my się po prostu do siebie przyzwyczaiłyśmy. Jesteśmy jak... przyjaciółki to za duże określenie. Jednak choć minęło żal nie zniknął. Za to, że nie zdążyłam się pożegnać. Że musiałam przybrać nowe nazwisko, bo prawdziwego nie znałam. Za to, że Bonnie mnie wzięła, a pozostali musieli tam zostać.