kategoria : / /
"Kankun" nie znaczy kompletnie nic (Naruto fanfic) -- Notka 29 - Z łezką w oku (1): Kanalia
a u t o r : Neonka
w s t ę p :
Rozdział, z powodu licznych problemów, jakich mi przysporzył, został podzielony na kilka części.
u t w ó r :
Kankuna przeszedł dreszcz. Chłopak mimowolnie cofnął się kilka kroków, na czterech kończynach, jak spłoszony kot.
-Nie bój się – leżący wyciągnął ku niemu rękę.
Wężowaty cofnął się jeszcze dalej, poza jej zasięg. Poczuł nagły zawrót głowy. Obnażył zęby, znów zaczął się ślinić.
-Nie dotykaj mnie – warknął ostrzegawczo.
-Nie mam zamiaru, jeśli sobie tego nie życzysz.
- „Menda z Otogakure”? - pytał z niedowierzaniem długowłosy. - „Emo wszech czasów, co zamiast siebie tnie innych”?
- Zgadza się.
- Ty... ty... jesteś tym człowiekiem. Nawet na mnie nie patrz... ja... powinienem zawołać ANBU. – Orocziemu zaczął plątać się język.
- Jak chcesz - odparł obojętnie Unmei. - Masz okazję.
- Tym człowiekiem, tą gnidą... Co zrobiła... Dalej nie mogę uwierzyć... - kontynuował Kankun chaotycznie. - Tym człowiekiem, co... Zdradził, zamordował...
- Dokładnie nim. Widziałeś Sharingana, więc prędzej czy później byś się domyślił - powiedział Koresaki, teraz znany już jako Sasuke Uchiha. Z jego twarzy, bladej jak papier, zniknął nieśmiertelny zdawać by się mogło, uśmiech, a głos przeszedł w szept. - Przykro mi, nie potrafiłem poradzić sobie z Hidanem bez tej techniki. Obaj byśmy nie żyli.
- Sharingan... - Kankun znieruchomiał, uświadomiwszy sobie straszliwą prawdę. Uchiha, nawet ranny i umierający, był w stanie spopielić go samym spojrzeniem, dosłownie. Na ucieczkę było za późno, Tokagebi musiałby być szybszy niż wzrok. Nie ma szans. Kolejne płomienie, tym razem czarne i nie do zgaszenia, spalą mu ciało. Czarne jęzory ognia, śmierdzące jak ropa naftowa. Sytuacja jest naprawdę kiepska. Najgorsze, że Sasuke mógł upiec Kankuna w każdej dotychczasowej chwili, nawet kiedy wężowaty unieruchomił go trzema gadami. Trzeba było wtedy skorzystać z okazji, że Unmei się poddał i uśmiercić zbrodniarza, nauczycielom nie można ufać... Teraz już nic się nie da zrobić. Prawie nic...
Postawił wszystko na jedną kartę. Panicznie dopadł do „kryminalisty”, tak, by znaleźć się poza polem jego widzenia. Chwycił go za głowę, jedną ręką zasłaniając mu oczy. Drugą, uzbrojoną w ostrze kunaia, przystawił Koresakiemu do gardła.
- Dobry ruch. Widzę, że nie spałeś na lekcjach historii - szepnął Uchiha, wyraźnie nieporuszony. - Jednak niepotrzebny... Nie mam już chakry, by aktywować Amaterasu. Szkoda tylko – dodał - że nie znasz żadnej techniki neutralizującej Chidori Nagashi.
Chidori Nagashi! Otoczka z prądu o niewyobrażalnej mocy pojawiająca się na całej powierzchni ciała oponenta, przy próbie dotknięcia zamieniająca cię w zwęgloną skwarkę! Kankun natychmiast puścił Uchihę i odskoczył kilka metrów wgłąb łąki. Obszarpany, z połową twarzy ociekającą krwią, a teraz dodatkowo zezłoszczony, przypominał miniaturkę Bravehearta, który nie wiadomo dlaczego przeniósł się w orientalne realia.
- Dosyć tego! - wrzasnął. Jakiś impuls hamował jego wybuchy emocji, więc zamiast następnego krzyku wydał z siebie jadowity syk. - Zawołam ANBU, oni na pewno będą znali. - Spojrzał z góry na paskudną, zwodniczą kreaturę leżącą mu u stóp, niczym na kupę materiału radioaktywnego. Jak na ironię rysy wężowatego pod wpływem niedawnych wydarzeń znacznie się wyostrzyły, a włosy, które od kilku dni nie zaznały szczotkowania, stały się zjeżone, zupełnie po Uchihowemu; brakowało tylko miecza oplecionego błyskawicą, wilgotnych ścian podziemnej kryjówki oraz chorego, wręcz rozpadającego się Orochimaru, leżącego pośród pierzyn*. Zamiast Sannina był ranny Sasuke Uchiha, twarde, lodowate podłoże oraz mlecznobiałe niebo, po którym leniwie wspinał się przygaszony słoneczny dysk.
„Koresaki” tylko patrzył, bo chwilowo nie był w stanie się ruszyć. Nie był to wzrok zbitego psa... Ale badawczy.
- Nawet nie proś mnie o litość - warknął Tokagebi. - Co, może mam się z tobą zaprzyjaźnić, chodzić za tobą krok w krok, jarać się twoim mrokiem i destrukcją, a ty... przebijesz mnie na wylot jakimś paskudztwem, kiedy tylko 'przestanę być potrzebny'? Dodatkowo wyzywając mnie od 'słabeuszy' i 'balastów'? Już nawet wiem, czego użyjesz... Katany Kusanagi, jeśli dalej ją masz. Była od lat w naszym klanie, lecz Orochimaru ją sobie przywłaszczył, a później ofiarował tobie. Proszę bardzo, wtedy będziesz mógł powiedzieć, że pokonałeś mnie moją własną bronią. Chyba, że nie będziesz miał ochoty marnować miecza na takie 'beztalencie' jak ja i... przetniesz mnie tanim Raikiri, gdy się tylko odwrócę. Albo zakończysz sprawę zwykłym ogniem. Załatwisz mnie jak wszystkich swoich przyjaciół? Mówiąc im niemiłe rzeczy... Cóż, znasz moje słabości, widziałeś jak płaczę... Na pewno od początku mną gardziłeś. Powiedz, proszę powiedz, jaki jestem beznadziejny - cedził ironicznie przez wydłużające się kły. - Zabij mnie, Sasuke - san, przecież jestem słabszy i ci zaufałem. Tylko gdzie ten uśmiech pełen zażenowania? Sam jesteś ŻE-NU-JĄ-CY, Sasuke-san. Używać innych ludzi do swoich celów, a kiedy przestaną być potrzebni, z radością się ich pozbywać? Przydupasie mojego wuja, marionetko Madary, orędowniku samego Diabła. Widzę, że wszyscy mistrzowie są tacy sami... Liczy się prestiż, nieśmiertelność, czy ZEMSTA (I nie jest to „Zemsta” Fredry - dopisek autora). Już nigdy nie dam się nabrać, bo nie kocham ludzi, którzy zadają rany. Ktoś taki nie może być ci życzliwy... Czy masz pojęcie, jak to boli?
- Kankun... Wiem – szepnął Unmei. – Teraz już wiem. Boli prawie tak mocno, jak przegryzanie szyi.
Oroczi otworzył paszczę, zdziwiony jakże trafnym argumentem. - Ja... To nie moja wina... - wybełkotał. Nie stracił jednak animuszu. Widać było, że nie jest do końca przytomny, zwężone źrenice wskazywały na typowy dla Tokagebiego szał berserkerski, słowa wydobywały się zbitkami, jak wiersz wyuczony na pamięć, zakodowany w podświadomości. Jedno było pewne: chłopak nie wymyślił swej przemowy na poczekaniu. Kankun szczekał głosem całej Konohy. - Ja... Nie byłem wtedy sobą... - tłumaczył się. - Ale to ty... uciekłeś z Osady, prawdopodobnie zdradzając wszystkie jej tajemnice. Uciekłeś, by służyć Orochimaru! Może utłukłeś go w końcu, ale tylko dlatego, że ci osobiście zagrażał, nie był to czyn dla ogółu, bo pozwoliłeś na śmierć wielu więźniów Sannina, a nawet mu ich wyłapywałeś, jakie to kurwa szpanerskie i wieloznaczne. Laski mogą sikać z podniecenia, na szczęście nie jestem laską i widzę wyraźnie wszystkie twoje przekręty. Na przykład te wstrętne oczy... Ty masz oczy swojego brata! Dosłownie, nie w przenośni, bo własnoręcznie zabiłeś Itachiego Uchihę i je sobie przeszczepiłeś. Może oficjalnie był przestępcą, który wymordował swój klan, zostawiając przy życiu tylko ciebie, nie mogłeś wtedy wiedzieć, że wina Itachiego była znikoma. Ale sam fakt grzebania w trupach, gdy już się dowiedziałeś... Zadawania się z Madarą! JA nikomu nic nie zrobiłem, a obrywam, a ty, po tylu złych czynach dalej robisz facetom wodę z mózgu, a dziewczynom kisiel w majtach. Po pokonaniu Itachiego podczepiłeś się do Akatsuki, które wcześniej rozpieprzyło całą Konohę, ale jakimś cudem, dzięki Uzumakiemu nikt nie zginął. Próbowałeś porwać Ośmioogoniastego! Zrobiłeś najazd na jakieś zebranie Kage i usiłowałeś wszystkich pozabijać. W końcu, z pomocą Madary uśmierciłeś Szóstego... Może koleś nie był kryształowo czysty i sam się prosił o śmierć, ale to ty, przy okazji walki z Danzou przebiłeś mieczem swoją koleżankę oraz chciałeś zlikwidować swoją byłą drużynę. Później przeszczepiłeś sobie oczy brata, żeby zyskać wieczny Kalejdoskop i, już za moich czasów, wziąć udział w wielkiej inwazji Madary na Pięć Mocarstw, której nie doświadczyłem, bo rodzice wyjechali ze mną do Bengla-desz.** I Hokage cię pobił i zniknąłeś... (Wspominałem, że kilka razy próbowałeś go zarżnąć, za to, że był twoim przyjacielem? Bo, o Boże, o szit, o right, więzi-nas-osłabiają, usiłował się do ciebie zbliżyć i ci pomóc.) Później Naruto załatwił Madarę... Może Pomarańczowy Błysk jest biseksualny i cię wypuścił, bo podoba mu się twoja dupa, Sasuke-sama... Mnie się nie podoba.*** Mam nadzieję, że ANBU, również niewrażliwe na twoje wdzięki, podejmie odpowiednią decyzję...
- Kankun... Po pierwsze – przysięgam, że nigdy bym cię nie skrzywdził. Po drugie – jest pewien problem. ANBU Konohy już mnie nie ściga.
- Yyy? W sumie racja – mruknął chłopak. Przypomniał sobie nawet pewien wyreżyserowany film dokumentalny.
- Mój status zmienił się z nukenina na podróżnika - ciągnął Koresaki, nie okazując cienia zmieszania.
- A nie powinien. Człowiek, który... - zaoponował Oroczi, jego głos niespodziewanie zadrżał, ujawniając dzikie przerażenie.
- Moja wyczyszczona kartoteka jest faktem.
- To sam to zrobię! - zdecydował wężowaty. - Należy się wszystkim ludziom, którzy ucierpieli z twojego powodu – syknął nienawistnie. - Zrobię to, zanim zostanę: a) przebity na wylot, b) zamaterasowany, c) porażony prądem. Summonów się nie boję. - Wyjął z kieszeni buteleczkę z ciemnowiśniowym płynem, w którym zamoczył ostrze. – Jad Zielonego Węża. Nawet Madara nie znał antidotum. Już po tobie, popaprańcu.
- Nie warto się mścić, zarówno za siebie jak i za innych. Później możesz bardzo tego żałować - rzekł beznamiętnie Uchiha. - Zwłaszcza, że w świetle prawa TY, Kankunie, staniesz się przestępcą.
- Nie będziesz mnie pouczał, Unmei-san, nie jestem kanalią jak ty...
- Właśnie się stajesz – powiedział czarnowłosy i zaniósł się niezdrowym chichotem. - Podobnie musiałem wyglądać podczas walki z Orochimaru, czy z Naruto, nie sądziłem, że można mieć aż tak zabawny wyraz twarzy...
- Dlaczego jesteś taki obojętny? Dlaczego się śmiejesz? Mam władzę spowodować twój koniec!
Sasuke milczał przez chwilę, potem rzekł, ze stoickim spokojem i, o dziwo, z ogromną powagą:
- Możesz to zrobić. Nie przejmuję się zbytnio własną śmiercią. Mogę zginąć, zwłaszcza, że nawet trzynastoletni chłopcy zdają się jej nie bać, do tego stopnia, że są w stanie popełnić samobójstwo.
- O czym ty mówisz, Sasuke? - zapytał Kankun. Broń nieopatrznie wysunęła mu się spomiędzy palców. Z głuchym brzękiem upadła na zmrożony piasek.
- Twoi rodzice uważają, że wycieczka do Kusa-Gakure była zwykłym wybrykiem, tak samo myśli mój przyjaciel Naruto. Tak to miało wyglądać, prawda? Nie wszyscy jednak nabierają się na pierwsze wrażenie.
- Bo to był... - odparł niewyraźnie Kankun, jego ręce, nerwowo szukając punktu zaczepienia, zacisnęły się na materiale własnego, rozerwanego w wyniku starcia z Hidanem, ubrania.
- Jak to się dzieje, że jest się całkowicie przytomnym, ma się mnóstwo chakry i przywołane summony, a one nagle znikają? Wiem, że twój czyn nie był zwykłą brawurą... Jaka jest prawda, Kankun?
- Błędna decyzja, której konsekwencją była... blizna – bełkotał wężowaty. - Nawet mnie nie oskarżaj, twoje czyny były gor...
- I wiele innych blizn, które nosisz na ciele. - ciągnął Uchiha. - Czego konsekwencją były one?
- Nie mam innych blizn!
- Pewnie, że nie, ale jakiś ślad zawsze zostaje. Którego nie widać.
- Nie mam blizn, to był wybryk, nie chciałem popełnić samobójstwa – Kankun podniósł głos.
- Kłamiesz nie gorzej niż mój brat, czy Orochimaru. Jednak jest pewien problem. Widzę, że ściemniasz, bo ja... ściemniam tak samo.
- Skąd znasz to zdanie? - „Wężowiec” wyglądał na kompletnie osłupiałego.
- Z jaskini. To ja wytropiłem, dokąd idziesz, więc odsiecz mogła przybyć w porę. Między nami - ładnie wywaliłeś Orochimaru z umysłu...
- Obserwowałeś mnie?
- Cóż, taki był rozkaz.
- Hokage, zabiję go!
- Nie polecam. Ja jednego zabiłem, ale... był skorumpowany, brał udział w przekręcie dotyczącym morderstwa mojej rodziny, to inna historia... Nigdy nie zabijaj Hokage, ani innego Kage.
- Całe życie tropiła mnie bestia!
- Kankun, spójrz na mnie. Czy wyglądam na bestię? - powiedział Uchiha, hipnotyzując go czarnym, obłędnym spojrzeniem. Właśnie poczuł ostry, palący ból gdzieś w okolicy łopatek. Znów przypomniał sobie, że jest ranny, nadal nie miał pojęcia, jak ciężko. Nie wiedział też, czy zaraz nie straci przytomności.
- Chwilowo nie, ale to zwodnicze. Walkę w Kraju Traw może też widziałeś?
- Nie. Inaczej... Nie pozwoliłbym ci się zabić.
- Nie chciałem się...
- Kankun, zobacz – powiedział Sasuke, z wysiłkiem ściągając z ręki ciemny, skórzany ochraniacz ( który gra istotną rolę w Shippuudenowym stroju Uchihy, wystarczy spojrzeć na jakikolwiek obrazek ). Po wewnętrznej stronie nadgarstka, częściowo nachodząc na „tatuaż” do przywoływania shurikenów, widniało kilka poziomych i pionowych blizn. - Doskonale wiem, jak wygląda samobójca – powiedział smutno. - Przecież nikomu nie powiem, przysiągłem, że nie zrobię niczego, co by pogłębiło twój ból.
---------
* Nawiązanie do walki Sasuke z Orochimaru. Zdecydowanie odsyłam od oryginału. Również wszystkie zarzuty Kankuna wobec Uchihy mają źródło w mandze i anime.
** Pisząc pierwszą wersję tego fanficka, byłam w stanie przewidzieć, iż może wybuchnąć jakaś większa rozpierducha ( w tym wypadku IV wojna shinobi ), lecz nadal nie potrafię wyobrazić sobie wszystkich jej ewentualnych skutków, bo autor jest Japończykiem, a nie Amerykaninem i jego ruchy są trudniejsze do przewidzenia. XD Ba, mangi i anime są często robione w taki sposób, by nie dało się przewidzieć dalszego ciągu. W tym momencie (grudzień 2010): IV wojna shinobi może rozejść się po kościach, może się rozstrzygnąć poza Osadami, może spowodować globalną rozwałkę, po której wszystkie 'miasta' i 'wioski' będą wyglądać jak Warszawa'45, może też spowodować całkowite zniszczenie świata i tzw. „restart”, czyli historia wraca do punktu wyjścia, albo postacie zaczynają żyć w innym świecie, zupełnie się nie znając (aluzja do następnego wcielenia). Niektóre z tych rozwiązań, jak można zauważyć, 'kładą' zupełnie akcję fanficka, czynią ją nieprawdopodobną. Postaram się, by ewentualne szkody spowodowane radosną spontanicznością Kishimoto były jak najmniejsze. Na początek przyjmę następującą wersję wydarzeń, dla tego konkretnego opowiadania: po pierwsze – żadnych 'restartów', po drugie – wojna w dużej mierze ominęła teren samej Konohy i centralnej części Kraju Ognia, po trzecie – jeśli nie ominęła, to zniszczenia zostały szybko odbudowane, po czwarte – Kankun nie widział tej wojny, więc, w świecie, w którym co chwila ktoś się z kimś tłucze, niespecjalnie wpłynęła na jego psychikę, bardziej wpłynęło piętno Orochimaru ( dla Konohy również gorszym tworem jest Orochimaru – zdrajca, niż Madara – zadeklarowany adwersarz, od samego początku), po piąte – żadnej okupacji świata przez Madarę i jego wielkie czerwone oko demona, motyw jest ciekawy, ale mi nijak nie pasuje. Madara najwyraźniej przerżnął, jak każdy Zły. Przykro mi, może innym razem. Po szóste – każdy, kto przeczyta opowiadanie do końca, będzie mógł sam wysnuć wnioski. Niewiele w nim już zmienię, bo niewiele się da.
*** Wersja wydarzeń może różnić się od oryginału, bo oryginał... jeszcze nie istnieje (dot. grudnia 2010). Sasuke może: a) 'nawrócić się' i umrzeć (bohaterski czyn i inne pierdoły, patrz Anakin Skywalker, wątpię, żeby przeszło, bo miliony dzieci staną się emo ) b) 'nawrócić się', ale nie mieszkać w miejscu urodzenia (oryginalnie, romantycznie, japońsko, muszem odejść wiatr w tle, otwarta furtka do kolejnych 1001 chapterów ) c) 'nawrócić się' i osiąść w Liściu (co jest najbardziej tendencyjne, ale i najbardziej prawdopodobne w przypadku dużych, komercyjnych produkcji, powrót Odysa do Itaki, zaakceptowanie przeszłości, odzyskanie pszyjaciuł i inne pierdoły, definitywne zakończenie serii ). Ewentualnie (co raczej nie wchodzi w grę, bo „Naruto” nie jest niszowe): nie nawrócić się i wyciągnąć kopyta, albo zniknąć w czasoprzestrzeni niczym Bohun na końcu „Ogniem i mieczem”. Na które z rozwiązań ja się zdecydowałam? Czas pokaże. Albo następne rozdziały.