kategoria : / /
01
a u t o r : Agness
Wszystko zaczęło się latem 2000 roku, zaraz po maturze. Pismo o dostaniu wymarzonej wizy pojawiło się dość szybko, pewnie dzięki zaproszeniu wujka Toma z San Francisco. Postawiłam na to wszystkie swoje pieniądze oszczędzone w ostatnim roku i nie na darmo okazało się łażenie za dokumentami, a w końcu rozmowa w ambasadzie. Bardzo się cieszyłam. Czekały mnie 3 cudowne miesiące w USA, najlepsze wakacje, jakie mogłam sobie wtedy wymarzyć. Wszystko było już właściwie gotowe, tylko spakować się i lecieć. Zanim jednak zarezerwowałam pierwszy lepszy bilet do San Francisco zadzwoniłam do Toma, żeby podzielić się z nim informacją. Bardzo się ucieszył.
- A więc dobrze... rezerwuj bilet - powiedział z uśmiechem - najpierw do Nowego Jorku.
- Jak to do Nowego Jorku? - zdziwiłam się.
- Jestem właśnie tutaj jeszcze przez 2 tygodnie na szkoleniach managerskich. Pomyślałem, że swoją przygodę z Ameryką możesz zacząć właśnie od tego miasta. Potem razem polecimy do domu, do San Francisco.
Podchwyciłam pomysł. Z wielkim entuzjazmem. Tak wielkim, że po przybyciu na Okęcie, ciągnąc swoją walizkę, o siódmej rano, jeszcze przed wypiciem porannej kawy, stanęłam na środku hallu i rozejrzałam się wokół. Spojrzałam na tablicę lotów i zauważyłam dane zgodne z tymi na moim bilecie. Jedno tylko mnie zastanowiło: gdzie ja do cholery w tym motłochu znajdę terminal 1? - pomyślałam. Na chwilę przeraziła mnie myśl o lotnisku Kennediego, zapewne nieco większym niż to, ale postanowiłam udać taką odważną i do przodu, więc podeszłam do pierwszego pana w mundurze jakiego zobaczyłam i zapytałam z uśmiechem o ten tajemniczy terminal. Pan, choć uprzejmie, roześmiał się najpierw, po czym siląc się na powagę uświadomił mnie, że jestem we właściwym miejscu i warszawskie lotnisko nie ma więcej terminali. Tylko jeden. Moja wiedza o świecie wypadła mi właśnie z kieszeni, jak groszek tic-tac, taka mała. Wstyd mi się zrobiło, ale z drugiej strony chciało mi się śmiać. To tak jak kiedyś kolegę z Krakowa zapytałam o metro zamiast tramwaj, żeby dojechać do jego dzielnicy.
Potem postanowiłam już mniej głupich pytań zadawać, a więcej się rozglądać, ewentualnie iść tam, gdzie większość ludzi. Uważnie czytałam wszystkie ważniejsze napisy na lotnisku, mając nadzieję, że te same będą w Nowym Jorku, zanim w sali przylotów spotkam wujka. Check-in, gate, boarding... przetwarzałam je w moim mózgu podczas lotu. W międzyczasie słyszałam słowa seatbelt, beef oraz wreszcie "ladies & gentlemen we are landing in New York". Minęłam ze 3 exit i razem z falą innych ludzi dotarłam do baggage claim, nad którym na ekranie pokazywał się odpowiedni numer lotu i skąd. Doskonale pamiętałam jak wygląda moja walizka: kolor malinowy z czarną wyciąganą rączką, spora, na kółkach i przykleili mi naklejkę JFK. Jednak na karuzeli jej nie znalazłam. Zaczęłam się poważnie stresować. Teraz było inaczej. Nikt nie mówił po polsku i chociaż rozumiałam angielski, to jednak czułam się jakoś niewygodnie. Bałam się zapytać, bo może znowu palnę jakąś głupotę? Wzięłam głęboki oddech i oparłam się o ścianę obok. Musiałam mieć albo przerażoną minę albo bardzo smutną, bo za chwilę podszedł do mnie przystojny czarnoskóry pan w mundurze i zapytał, czy może w czymś pomóc.
- A, nic, czekam na mój bagaż, może się pojawi, dziękuję - odparłam głupkowato. Starałam się na niego nie patrzeć.
- Jestem Keith - przedstawił się nagle i wyciągnął do mnie rękę.
- Agness - odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem.
- Jesteś tu pierwszy raz, nie? - porzucił ton formalny i uśmiechnął się szerzej niż zapewne pozwalały procedury. - To widać - jakby odpowiedział sobie za mnie.
- Dlaczego tak myślisz? - teraz już chciało mi się płakać, taka beznadziejna się poczułam.
- Dlatego, że jak będziesz tu już drugi raz, to będziesz wiedzieć, że nie możesz zachowywać się tak w Nowym Jorku. - Przekrzywił głowę, jakby chciał się upewnić, czy jego słowa do mnie trafiły. - Zasada jest taka, że jak nie wiesz gdzie jesteś, to lepiej, żeby cię tu nie było. To bardzo dotyczy całego miasta.
Spojrzałam na niego.
- Pomożesz mi? - zadałam pytanie, a on zdaje się właśnie tego oczekiwał. Uśmiechnął się znowu szeroko.
- Tam - wskazał na przeciwległą ścianę i duży srebrny pulpit - jest punkt, gdzie znajdziesz zagubione w akcji bagaże. Zaraz obok przejścia dla vipów. - Faktycznie tam też było napisane "baggage claim" oraz "lost&found", a zaraz obok stało pięciu podobnych do Keitha facetów w mundurach, a nad nimi widniał napis: "vip passage".
- Dziękuję - powiedziałam zadowolona i ożywiona.
- Polecam się na przyszłość - skinął na mnie. - Tylko uważaj na Brada Pitt'a - dorzucił ze śmiechem na odchodnym.
Roześmiałam się. No tak, jasne. Ruszyłam odważnie na przód i zagadnęłam miłą panią o moją walizkę. Bingo! Była tam, musiałam tylko wylegitymować się biletem. Przystanęłam jeszcze na chwilę i sprawdziłam czy wszystkie zamki są zapięte. Kątem oka zauważyłam, że w przejściu dla vipów nagle zrobiło się zamieszanie. Uśmiechnęłam się na samą myśl o tym niby Pitt'cie i już miałam iść w swoją stronę, gdy nagle obok mnie ustawiło się jakichś kilku ochroniarzy, kilku oficerów obsługi lotniska i zrobiło się tłoczno. Cofnęłam się o krok, gdy nagle moim oczom ukazał się... Michael Jackson we własnej osobie. Nie potrafię opisać tego momentu. Michael Jackson. Ten Michael Jackson. Wyszedł z przejścia obok mnie, ubrany na czarno, w ciemnych okularach, z uśmiechem. Na rękach trzymał małe dziecko, ale ono twarz miało zasłoniętą. Zatkało mnie i nie wiedziałam jak się zachować. Paradoksalnie w tamtej chwili pomyślałam, że pisk jest zupełnie nie na miejscu, bo wszyscy wokół zachowywali się spokojnie, a ja dziś już wystarczająco dużo razy zrobiłam z siebie idiotkę. Odruchowo zakryłam buzię dłonią i próbowałam nie zemdleć. Akurat w momencie, gdy mijał mnie w odległości nie dalej niż dwa kroki, dziecku z rączek wypadła zabawka. To był samochodzik, więc domyśliłam się, że jest to Prince, jego syn. To był ułamek sekundy, odruch bezwarunkowy - nachyliłam się i podniosłam zabawkę, byłam szybsza od mundurowego obok. Michael zatrzymał się na przeciwko mnie. Podałam mu zabawkę i przełykając ślinę usiłowałam utrzymać swoje usta w estetycznym uśmiechu, co było o niebo trudniejsze niż znalezienie swojego bagażu bez pomocy Keitha. Bo przede mną stał ten niesamowity facet, którego uwielbiam od 9 roku życia, którego plakaty miałam na ścianach, którego oglądałam w tv i wreszcie - na którego z tłumem innych rozentuzjazmowanych ludzi czekałam pod Marriottem w Warszawie zaledwie kilka lat wcześniej, gdy miał koncert w Polsce. Co w tamtej chwili mogłam zrobić, powiedzieć? Wypadało tylko oddać tę głupią zabawkę i patrzyć jak oddala się, żeby go już więcej tak blisko siebie nie zobaczyć. Serce waliło mi tak, że mimo zgiełku na lotnisku, słyszałam je. Nogi miałam jak z waty, ale póki co, przez tę ulotną chwilę trzymałam się jakoś. Wziął ode mnie ten samochodzik. Poczułam ciepły dotyk jego palców. Uśmiechnął się do mnie.
- Dziękuję - rzekł aksamitnym głosem.
Być może mi się wydawało, ale nie odszedł od razu. Przez co najmniej 5 sekund stał jeszcze przede mną, patrzył na mnie. A może ja chciałam tak bardzo zatrzymać tę chwilę i wyobraziłam to sobie? Możliwe.