kategoria : / /
Dobre imię (Strip-tease poglądowy)
a u t o r : kjs
w s t ę p :
Napisany trzy lata temu na zamówienie obecnej sytuacji.
Do czytelnika list motywacyjny
Strip-tease poglądowy, to w tym wypadku nie klasyka stripteasu, nie go-go, ale raczej coś na kształt zapasów w błocie, a raczej zwykłe tarzanie się bez żadnych zapasów, w błotnistych zaroślach manowca. To jest po prostu rozebranie się z poglądów. Zanika wole polityczne na tle przerostu prostactwa. Tak wygląda rynek pracy od drugiej strony tańca z gwiazdami.
u t w ó r :
Rozesłano oferty gończe po całym rynku, a on tymczasem, nieuchwytny leżał i nie kwiczał, co paradoksalnie wskazywało, że nie mógł być trzeźwy jak świnia, bo taki – choćby dla kaprysu, choć cieniutko kwiknie, jednak trzeźwy właśnie był i na złość wszystkiemu nie kwiczał. Po prostu dość miał kwiku, żeby do dochodzącego zewsząd pod różnymi postaciami dodawać jeszcze własny.
Jedynie dla udowodnienia sobie samemu, po prostu, żeby wzmocnić wiarę w siebie, odchrząknął kilkakrotnie, co można by od biedy uznać za kwik szeptany. Próżnym jednak okazał się podjęty trud, bo zewnętrzny kwik zagłuszał wszystko. To nie był pospolity kociokwik, ten występuje wewnątrz i jest łatwy w leczeniu objawowym.
– To czysty, wieprzowy schweinejammer najprawdopodobniej pochodzący od świń podłożonych. To one leżą i kwiczą, uporczywie monotonnie, jednostajnie kwiczą. Oczywiście wolałby być w skowronkach, ale żaden chór skowronków nie zagłuszyłby przecież takiego kwiku.
Zatkał palcami uszy. Kwik niechętnie ustąpił i teraz słyszał jak pulsuje krew. Coś okropnego, ale bez tego pulsowania nie da się żyć. Nie mógł tego dźwięku zagłuszyć lub choćby ściszyć bez odetkania uszu. Jedynym regulatorem, jaki w zasięgu ręki miał, był suwak rozporka, po uruchomieniu, którego istniała szansa, że poprzez intensywne olewanie wszystko zagłuszy, ale ten się akurat zaciął w pozycji off. Więc myśli się kłębią i roją, jedna przez drugą.
– Precz! Nie wszystkie na raz! Po kolei! – w jakiś niepojęty sposób wyzwolił pozytywną agresję i regularnie bił się z nimi.
– Inteligencją! – śmiały się do rozpuku i waliły po neuronach gdzie popadnie.
W końcu ustawiły się w zgrabną kolejkę i po chwili nie było ani jednej, tylko jakaś taka gładka i miękka nicość – jakby zero bytu, gdyby ten był oczywiście policzalny. Otwarło się lewe oko, ale nie był mańkutem, więc szybko zamknął. Dla wzrokowca, to tak jak wstać lewą nogą dla dwunożnego.
– Inteligencja to umiejętność porządkowania myśli. Ustawić według wzrostu, parami albo nawet według błyskotliwości, doniosłosci i won w cholerę!
– Może otworzę oczy? – pomyślał.
Powoli rozluźniał powieki i najpierw zrobiło się czerwono.
– To tak jest we mnie? A gdzie krwinki białe?
– No, tak. Od środka jestem czerwony – to po ojcu. Był homo-sovieticusem, ale matka nie była... Więc Homo Sovieticus kundel? Nierasowy mieszaniec i jako takiemu nic mi od życia nie przysługuje.
– No, ale jestem pół krwi, to może jednak? Dobrze wiedział, że nie, ale skrzywił się na myśl o pracy i wyjrzał przez krzaki, by się upewnić czy od strony urzędu nie porusza się ktoś skokami albo tyralierą, choćby nawet powiewając zdradliwie propozycją in blanco na znak pokoju. Dawno już zapomniał NIPu i był przekonany, że pierwszych sześć cyfr pesla, to zera, choć już każdy noworodek ma w tym miejscu cyfry znaczące.
Zacisnął powieki z całej siły. Czerwień ustąpiła i zrobiło się zupełnie czarno. To po matce. Głębiej jestem czarny – chodziła do kościoła... Ciągle słyszał pulsujący szum, aż huczało.
– To tak brzmię w srodku? Jak stare pudło rezonansowe, zupełnie nienastrojony.
Rzeczywiście nie miał nastroju, czarno widział, więc poluzował powieki; ponownie zrobiło się czerwono, a wnętrze ucichło.
Kiedy otworzył oczy, bujał w bujnych kolczastych manowcach i ani w lewo, ani w prawo, ani w górę, ani w dół.
– Tak sobie poszybować w górę, bo spaść niżej się nie da, a tam wysoko taka nieogarniona przestrzeń możliwości... Tak na przykład na skrzydłach albo dyskretnie po szczeblach... Coraz wyżej i wyżej...
Marzenia są najcichszym przejawem aktywności. Można głośno, ale wtedy mogą przejść w roszczenia, a jakie miał prawo do roszczeń jako homo Sovieticus – kundel? Tylko czystej krwi, i tylko w sytuacjach udokumentowanych. Reszta nabywa prawo do wysiłku.
Wyjął z kieszeni zmięte ponaglenie i na odwrotnej stronie, pod pouczeniem zaczął gryzmolić ogryzkiem długopisu, który jakimś trafem przetrwał na dnie kieszeni nieprzyjemnie przypominając o pracy – w dodatku, umysłowej, której jeszcze długo długopis będzie narzędziem podstawowym, a która zmorą jest homo-sovieticusa. Na szczęście kundlem był i pisać umiał.
– Wcześniej nie mogłem. Przepraszam za zwłoki.
– Zacisnął oczy. No tak. Przecież nie oczy, tylko pętlę trzeba zaciskać, ale na czym zamocowac?
Manowiec to krzew pełznący. Dawno trzeba było odpowiednio prowadzić. Przycinać jak drzewko, byłoby gdzie zawiesić. Skreślił gryzmoły, zmiął i wyrzucił ponaglenie.
– Co nagle to po diable, tu mi dobrze – wypuścił powietrze i jakby zniżył pułap bujania.
Nagle, gdzieś z oddali coś usłyszał. To już nie krew ani kwik, to były impulsy.
Tak. To szli operatorzy kusząc zniżkami i ulgami, pod warunkiem, że puści sygnał. Zebrał się w sobie i puścił strawioną resztką powietrza, mając nadzieję, że otworzą teczki, sypną impulsami i dadzą błogą ulgę choć na kilka minut, lecz nie zakwalifikowali i szli dalej grając swoje melodyjki, powiewając połami marynarek i zwisami krawatów. Przeszli. Chciał za nimi biec, lecz z gęstego manowca nie łatwo się wyplątać, a jego zdradliwy gąszcz, z zewnątrz ponętny, od wewnątrz jest nieprzenikniony. Operatorzy szli i raźno śpiewali polifonicznie fałszując jak kibice na stadionie.
Nieopodal rzeka płynie
Cała piękna w swej głębinie
Po powierzchni drobna fala
Cichym szumem ją zachwala
A na dnie zaś małe rybki
Przesypują piasek sypki
Tu ziomale z naszej grupy
Wypróżniły talerz zupy
Sami też się wypróżnili
Zbity talerz wyrzucili
Nie suszyli se tym głowy
Kupią nowy papierowy
Wysączyli dwie butelki
Do ostatniej z dna kropelki
Tutaj małe polne ptaszki
Zaglądały im do flaszki
Zakręcone zaś dziewuszki
Rozrzucały puste puszki
Odkręcone gdzieś nakrętki
Zagrzebały w piasek miętki
Tak bawilim się wesoło
Rozrzucając naokoło
To, co mielim, całe wszystko
Wyrzucilim w środowisko
Nie popuścim pukim żywe
Bedziem bardziej wypierdliwe
Oto nasze jest przesranie
I niech tak już pozostanie.
Pod wpływem tekstu pieśni zaczął dostrzegać piękno, przezierające przez zgniłą, od strony wewnętrznej, zieleń zdradliwych krzaków. Z zewnętrznej perspektywy kolor ten jest żywy i soczysty. Nie przeszkadzał nawet mdły smród owoców krzewu, które z tej samej zewnętrznej perspektywy wydzielają piękny aromat. Kwiaty wabią barwne motyle, które w kontakcie z płatkiem, słupkiem czy pręcikiem natychmiast zmieniają się w odrażające plujące lepkim jadem larwy.
Tymczasem grupka raźnym krokiem przeszła obok miejsca zawieszenia, gdzie bujał – zupełnie, uwięzionego nie zauważając.
– Lecz cóż to? To nie zwisy krawatów! To ordynarny zwis i to nie operatorzy! To bojówka tymczasowiczów i wszędobylców, a melodyjką ich hymn.
– Ale rzeka w głębinie musi być piękna, tak się rzucić i zostać na dnie – usiłował rozpaczliwie usprawiedliwić rażącą pomyłkę.
Jego wzrok zatrzymał się na sporej urody tymczasowiczce. Po chwili zaczął w niej dostrzegać cechy, które do grupy nie pasowały.
– To chyba operatorka. Ona tak nie fałszowała.
– Przedstawię się – pomyślał zapominając na chwilę o przewlekłej nieśmiałości.
Nagle zdał sobie sprawę, że nie czuje imienia, a nazwiskiem nie chciał. Uważał, że jest niedostatecznie głośne. Tam gdzie imię dotychczas było, teraz jest pustka, ale poczuł się jakiś lżejszy i dużo mniej rozpoznawalny, więc opuściła go nieśmiałość.
– Jestem wolny i nie muszę się nikomu przedstawiać – pomyślał, chwilę poleżał i nagle niespodziewanie wstał. Tak leżąc i nie kwicząc, był pewien, że wszystkich nienawidzi, nagle poczuł, że staje się ekstremalnym homofilem i zaczyna kochać bliźniego bez względu na płeć, z nieznacznym wskazaniem na przeciwną.
Nie potrzebował już pomocy i nie cieszył go ni martwił widok municypalnego strażnika ze złotymi epoletami, który oferował spisanie i doprowadzenie. Ostatecznie wybłagał odprowadzenie wzrokiem, obiecując podwyższenie kwalifikacji bezczynności, pożegnał się i bezwiednie poszedł za dziewczyną.
– Przepraszam... Pani nie jest tymczasowiczką, nieprawdaż?
– Tak. Nie jestem. Promuję. Wie pan, jest kryzys. Powinny być jedyne i niepowtarzalne, ale wszystko zniszczyły epidemie. A u pana jak?
– Ledwo wyczuwam.
– Niedobrze, chyba następuje zanik. Spróbujmy. Proszę się przedstawić.
Wykonał wszystkie niezbędne czynności, skromnie, bez barokowej szarmancji i wylewności recydywisty więziennego. Pozdrowił jak należy, ukłonił się, poczekał aż dama wyciągnie rękę, delikatnie acz stanowczo ją ujał i kiedy przyszedł czas – kompletna cisza. Gdyby chociaż poruszyły się usta, to nawet wśród wszędobylców są tacy, co potrafią odczytać, a ci przecież daleko nie odeszli.
– No i co? Widzi pan? Nic z tego.
– Przepraszam, ale wydaje mi się, że to jakiś kit…
– Głos jak dzwon, a imienia nie słychać. Ale proszę nie mówić tym językiem. Pan taki nie jest. Niech pan nie naśladuje tych wszędobylców. To nie jest, jak pan to ujął, „kit”, tylko starter kit. W promocji nic pan nie płaci – podała białą kopertę i certyfikat na firmowym papierze.
– Samoobsługa. Tu guma do żucia gratis i proszę nią zalakować. To wszystko. Prognozy mamy obiecujące, dobre imię ma przyszłość! Wie pan…, na fali przemian. Nie czuje jej pan?
– Tak jak myślenie – skomentowasł sceptycznie i nie do końca uprzejmie, ale ona nie zwróciła na to uwagi.
Gęsty manowiec zupełnie nie osłaniał ani od wiatru, ani od deszczu, ani od fali powodziowej, wojskowej, nawet meksykańskiej, a szczególnie dobrze osłaniał od fali przemian – pośliniła paluszek i odcisnąła na gumie.
– Muszę już iść. Życzę powodzenia w noszeniu i proszę dbać o higienę, to znaczy nosić prosto, nie przeksywiać i zbytnio nie zdrabniać, żeby nikt nie mówił panu Misiu, kiedy będzie pan po osiemndziesiątce – o ile pan oczywiście nie zdziecinnieje. Do widzenia.
Nie zauważył, kiedy wtopiła się w tłum, chciał odszukać, ale było to już niemożliwe.
W kopercie znalazł zdrapkę „Twoje dobre imię w twoje czyste ręce” z wiarygodną kopią podpisu prezesa włącznie. Wziął, ale od razu nie zdrapał, choć strasznie był ciekaw. Może dźwięk imienia zagłuszy kwik i nastroi wnętrze... Spojrzał tylko na ręce – miał czyste, choć mówią, że manowiec brudzi.
Teraz, kiedy przymknął oczy, widział bardziej różowo i to bez żadnych okularów. – Dziewczyna podawała starter tańcząc go-go w topless i ekscytującym głosem podawała numer telefonu, pod który powinien zadzwonić... – Kiedyś róż był, kolorem pogody ducha, teraz pogody ciała. Otworzył oczy i znikła, ale starter pozostał.
– Nie tu. Znajdę lepsze miejsce. Jeszcze nie teraz, ale kiedy poczuję się ze sobą samotny – zadzwonię.
Dla dobrego imienia, miejsce musi być wyjątkowe – myślał – nie może być ordynarne, a tymczasem wszystko wokoło takie zwykłe...
Zastanawiał się, czy nie spróbować w bramie – robiły wrażenie zacisznych. Ludzie, którzy tam stali, też byli zwykli i choć z bliska jakby osobno sympatyczni, to jednak jacyś jakby wielu w jednym. Okazało się, że to też tymczasowicze, wszędobylcy i kundle tych dwóch ras, bez przerwy biegający do nocnych sklepów, kiedy brakło. Wprawdzie rzeczywiście sympatyczni i bogu ducha winni, ale jednak. Szedł dalej. Spojrzał na ulicę – niekończące się sznury samochodów. O jej, jak one patrzą! Nigdy mu nie przyszło do głowy, że samochody mają twarze, a przecież muszą mieć, by widzieć, dokąd wiozą kierowców. Coraz mniej palą – palenie szkodzi zdrowiu, a benzyna drożeje bezustannie.
Patrzyły tak dumnie, że nie śmiał spojrzeć w reflektory. Nagle skojarzył, że one wszystkie mają imiona. Dobre, pożądane, wymawiane z namaszczeniem. Merc, Renówa, Beemwica, Audik, Cytryna, no i nawet wlokący się na końcu korka Poldek, tak, że gdyby wkręcać korkociąg, to właśnie Poldek, za przeproszeniem, „ma w plecy” – jeżeli nie niżej.
– Przepraszam, gdzie jest najbliższa stacja diagnostyczna – zapytał przechodnia.
– Jaka? Oj, nie wygląda pan na Merca – zaśmiał się zagadnięty.
– Jakakolwiek – byle zdrapać…
– Sto metrów dalej – składnica złomu.
– Dziękuję, jeszcze raz dziękuję.
Zatrzymał się przed szyldem składnicy i namacał w kieszeni zdrapkę. Czy to dla kurażu, czy też zwyczajnie by dotlenić organizm, wziął głęboki oddech i od nagłego przypływu tlenu zakręciło się w głowie.
– Nie idę – pomyślał. Poczekam. Namacał zdrapkę raz jeszcze.
– Nie będę się spieszył, przyjdę później, a przy okazji wejdę na rynek – pomyślał i ucieszył się.
Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów, ale poprzez coraz gęstszy popyt. Tłum wyciągał lepkie łapska – jakby wiedział, co ukrywa pod zdrapką.
– Miała rację – pomyślał, ale czy to aby przyszłość?
W pewnym momencie musiał się zatrzymać. Dalej nie da rady.
– Zaraz, zaraz – pomyślał – wzór na siłę przebicia. Próbował przemnożyć plecy razy poparcie zewnętrzne, ale w pamięci nie potrafił.
– Przepraszam – poprosił przepięknie babrzącego po murach młodego artystę – Czy nie mógłby mi pan przemnożyć graficznie na betonie? Zostanie dla potomnych...
– Mogłem sprawdzić w rozumie – złościł się ścierając z twarzy farbę kawałkiem gazety z kosza na śmieci.
Ze złości walnął pięścią w pierwsze z brzegu godne zaufania plecy. Prawie nie drgnęły, tylko uprzejmie się odwróciły, zapaliły zielone światło i przypaliły sobie nim sobie cygaro.
Tymczasem na przyrynkowej arenie panowało ożywienie.
O! Już widzę karetę! – krzyczał zdyszany monarchista, gdy na końcu ślepej ulicy pojawił się obłoczek kurzu.
– Kareta czerwonych asów! Patrz! Wysiada i lewicuje z przytupem.
– Nie z przytupem, tylko z tupetem – skarciła socjalistę dama.
– Podaje prawicę, a przecież to mańkut – tryumfował socjalista.
– To lektyka – poprawił niewolnik – sam kiedyś nosiłem.
– Twój głos minął. Podaje dla zmyły – pouczył nowosenator ziemski.
– Ale dobrze, że jesteś – kontynuował senator – potrzebny mi ktoś na czarno.
– A obiecywał strefę szarą, szesnastogodzinny dzień z własnym papierosem i kołowanie zamiast krzyżowania – żalił się niewolnik.
– Nie lektyka! Dialektyka! – nie mógł się, z zacofaniem przestarzałej formacji, pogodzić socjalista.
Niewolnik otarł łzy, uśmiechnął się gorzko i przestrzegł.
– Budujecie trzecie, czy nawet czwarte imperium, ale uważajcie, bo każdy następny świat jest gorszy. My budujemy dopiero trzeci, a w pierwszym już nas nie chcą.
– Nie martw się! U nas nie ma kim pracować. Polubisz życie obozowe – agitował emerytowany komsomolec w dresach.
– Władza! Dzielisz do jądra pluralizmu i rządzisz. Demokratycznie dziedziczna. Wybory, wycofujesz konkurentów i zostajesz na górze sam, na samym szczycie, którego nikt nie może zdobyć ni zimą ni latem, bez czy z aparatem partyjnym. Frekwencja stuprocentowa jak cukier w cukrze, a elektorat marsz do domu, uczyć się do następnych. Żeby potem nie było, że przychodzi i stawia krzyżyk jak analfabeta albo nawet gwiazdkę w dodatku czerwoną. Ma być iks jak w równaniu, ale bez niewiadomych i znaku równości wobec władzy. Uwolnienie płci, polityka prorodzinna i transparentność – każda rodzina wystawia jeden transparent. – Ciężarni odpowiedzą za przyrost – będzie trzeba, to wprowadzi się naturalny. Pełny real dla wszystkich – bez żadnej fikcji. Intymna kamera w każdym kiblu – nie jakieś smierdzące pluskiwy – komsomolec demokrata zadyszał się i splunął.
– Lewe ręce na pokład! – zawołał i pobiegł nie wyjaśniajac do końca jaki pokład – czy złóż ropy czy krążownika Aurora.
– To Spartakus! – nie zwracał na niego uwagi niewolnik, a jego oczy wprost płonęły nadzieją.
– To trybuna przywódcy! – stwierdzili towarzysz w koalicji z obywatelem – patrzcie jaki on pryncypialny!
– Gdzieś ty widział samobieżną trybunę! To bryka brygadzisty! – krzyczał chłopo-robotnik do wojskowego.
– Nie junta, a kompania wyborcza – odburknął ten nie przerywając stanu spoczynku.
– To nadprezes! – autorytatywnie zapewnił podsekretarz.
– A teraz dość. Fala niezadowolenia – raaaaz! – umiejętnie wykorzystał sytuację wichrzyciel i postawił kołnierz chroniąc się przed od dłuższego czasu zapowiadanymi podmuchami wiatru historii.
– Precz z nim! Aresztować! To wiatr w nasze żagle! – krzyczeli anarchiści.
– Zero miejsca pod celą – protestował osadzony legitymując się przepustką.
Przygodny agent poufnie zaproponował areszt domowy, ale wichrzyciel zaklinał się, że jest bezdomny i zaśmiał mu się w nos.
– Zostawcie go! Niech wichrzy – postawił samotny biały żagiel anarchista i wichrzyciela zostawiono w spokoju.
– Co wy wiecie! To ważniak! Po prostu VIP – durnie, very important person, a nie NIP, czyli not impotrant – tłumaczyła dama bez łasiczki i poprawiła ratlerkowi stringi.
– Zgrabny tyłeczek? To sunia – zwróciła się do homofoba, ten tylko przelotnie spojrzał i oklapł kompletnie spacyfikowany. Czyżby sunia mu się nie podobała?
– Poczekajmy niech się zbliży! – rozsądnie ktoś zaproponował – i przestańcie w końcu falować, bo nic nie widać. Spocicie się i będzie smród.
– Teraz to mają lektyki... – dwunastu w czarnych cylindrach, nie dwunastu czarnych w cylindrach, jak za mojej formacji.
– Raz na wozie, raz w nawozie… – współczuł komsomolec w dresach i podał czerwony krawat, a niewolnik zawiązał sobie na biodrach.
– To szara eminencja – nie wytrzymał agent specjalny i przeciek był gotowy.
– W temacie przecieku starczy szept strumyka, nie musi być ryk wodospadu – przestrzegał ekolog.
– Ma rację! – hydraulik chciał powiedzieć, że nie musi być gruba rura i duża dziura, jak w go-go.
– Zgaśmy czerwone światło i chwyćmy się za ręce – zaproponowała biała dama, a agent rozpakował paczkę chusteczek i starannie wytarł kałużę po przecieku, by w odpowiednim czasie uszło na sucho.
Na dnie kałuży stał elegancki jegomość.
– Jest już rzecznik! Niech mówi! – wołano zewsząd.
– Moje nazwisko Kałużny – przedstawił się. Spójrzcie na mnie. Jestem zupełnie suchy, a więc przecieku nie było! Nie-by-ło! Bez żadnej suszarni! Wszyscy mamy rację, co jest dowodem, że elektorat jest dojrzały, z tym, że w obiecanych warunkach rynkowych, to jednak my się wyżywimy – mówił.
– Jesteście dojrzali i wyrobieni! ¬– kontynuował, równocześnie dodając w rozumie, że wyrobieni jak gówno w betoniarce, jak majtki w kroku i taki z was elektorat jak wyjątek w regule, który tak ją potwierdza jak trele potwierdza morele, jak ecie potwierdza pecie, jak piernik potwierdza wiatrak, jak gruszka potwierdza pietruszkę, tere potwierdza ferfe, zarówno jak i kuku oraz figulec potwierdza makulec z pasternakulcem.
– Ten człowiek nie wyskoczył sroce spod ogona. I władzę ma, i znajomości, i układy, i fundusz reprezentacyjny, i kochanki, i rodzinę, a otoczony jest nie dworem, nie świtą – jedynie kancelarią, która daje miejsca pracy, a przecież jest skromna i dla wszystkich nie starczy. To jest polityk! Z dużych liter prawa i okrągłymi sylabami „PO-LI-TYK” – zakończył rzecznik i popił ze szklanki, w której ukrył samą esencję przecieku.
– Tak dalej być nie może! – perorował gdzieś w tłumie już sam polityk, a wokoło rosło poparcie. I miało rację, bo trzeba pamiętać każdą mijającą chwilkę, gdyż tak dalej już nigdy nie będzie.
– On ma rację. Tak dalej być nie może! – krzyknął pełnymi ustami, pierwszy raz od opuszczenia gąszczu manowca, ale zamiast wzrostu poparcia zainteresowała się nim ochrona.
– Nareszcie wszyscy cesarzem! – krzyczał pluralista lewym półgębkiem, prawy mając zajęty waśniami, a potem zmienił strony.
– Brygadzista prezydentem! – na szczęście, agenci zainteresowali się konfliktem traktorzystki z pluralistą, więc – nic tu po mnie – ani kwiknął i skulony począł się wycofywać, podczas gdy polityk raźno zagadnął.
– Nie bójcie się wyborco, podstawowa komórko elektoratu! To ja wasz elekt, a to moja ochrona.
– Do nogi! – wrzasnął i ochroniarze uniżenie zniknęli poniżej pięt.
– Skąd on mnie zna? – najciszej jak umiał pomyślał – no chyba nie z manowców?
– Jak to skąd? Oczywiście z sondaży! Z sondaży! Dobre macie imię, możecie daleko zajść, w ogóle niezłe dane osobowe. Ile chcesz? – polityk nachylił się poufale...
– Za co – zgubił się.
– Za dane. Uwolnij, a ja sięgam po koszyk. Z którego portfela? To znaczy raz, dwa, trzy – dementuję, sięgam po portfel i pytam: z którego koszyka?
– Jak pan śmie?! Nie są na sprzedaż! – uniósł się oburzony, a w uszach aż zakwiczało.
Tymczasem polityk wycofywał powolnym ruchem rękę z okolicy kieszeni z portfelem, jak rasowy negocjator FBI i agitator KGB.
– Powoli, spokojnie kochany! Spójrz, ręce czyste! – zapewnił.
– Dobrze, ale tylko data urodzenia i ewentualnie wiek.
– Niech będzie, tylko dodasz numer komórki i zgodę na przetwarzanie, ale przede wszystkim imię! Mnie interesuje czyste mięcho, czyli wszystko albo nic – to jak? Wykształcenie przy okazji – nie ustępował polityk – po czym rozglądnął się na boki, wyciągnął zwitek banknotów i dobili transakcji.
Ochrona zrobiła zadymę, polityk zdrapał starter, sprawdził w ultrafiolecie, zainstalował imię w dowodzie i zaczął zgarniać poparcie pełnymi garściami. Tymczasem On – bezimienny stał ze spuszczoną głową, a cały elektorat pluł mu w twarz.
– Tera ja! – wołał polityk. Tak dalej być nie może! – o niebo pewniejszym już głosem perorował i zagrał bezimiennemu na nosie.
Zrobiło mu się smutniej niż było w manowcach i nic nie zapowiadało nagłego zwrotu opcji, tymczasem, nagle, polityk już rozpychał się łokciami przez pierzchającą ochronę, anulował imię i pogardliwie rzucił zdumionemu.
– Możesz sobie zabrać ten szmelc! – warknął – jednorazówka bez żadnej gwarancji – wyartykułował, splunął pogardliwie i poszedł przez coraz ciszej wiwatujący elektorat szukać nowego.
– Patrzcie! Wyznaje machlojki! – rosło ożywienie.
– Polityk klęczał przed dziennikarzem i żarliwie ssał mikrofon.
– Obciąga! – krzyczał tłum raperów w języku nowoczesnej ulicy, która wkrótce miała wychowywać niepoczęte jeszcze wolne dzieci niewolnika.
– Po chwili polityk umył zęby, szczerze odwrócił twarz ku elektoratowi i w pełni jawnie reartykułował:
– Jestem czysty! Wszystko wyznałem! Co złego opozycja! Umywam pieniądze! – na przemian to krzyczał, to zręcznie manewrował po krzywej styku z marginesem.
On, z odzyskanym imieniem włożył ręce do kieszeni i wesołym krokiem opuścił krzykliwy elektorat, który coraz głośniej skandował, że „tak dalej być nie może!”, ale już nie zadawał sobie pytania – jak.
Tymczasem poczuwszy w kieszeni gotówkę początkowo się ucieszył, ale już wkrótce zdał sobie sprawę, że sprzedał nieużywane dobre imię za niewielką w gruncie rzeczy cenę, a odzyskał namiastkę jakiejś ksywy.
– Siema – pozdrowił nieznanego przechodnia i ugryzł się w język.
– Zaraz, zaraz, polityku! Weź z powrotem te brudne pieniądze! – próbował rozpaczliwie cofnąć transakcję, ale nie mógł wydobyć głosu.
– No, no, tylko nie brudne, wszyscy widzieli jak umywałem! – pogroził polityk, a elektorat potwierdził groźnym pomrukiem.
– Przecież nic nie mówiłem – wyjąkał przestraszony, ale przypomniał sobie, że gdy się myśli o pieniądzach, to słychać na kilometr.
Znał kompletnie głuchoniemego żebraka, który słyszał najcichszy szelest banknotów w kieszeniach, najcichszy plusk przelewów, w dodatku rozróżniał prawdziwe od fałszywych.
– Niech będzie, że czyste, ale zepsułeś imię! Tak! Słyszycie? To polityk! Zabierzcie dzieci! To on! – na cały głos rozpaczał nie zważając na groźby ochrony.
– Cicho! Nie tak głośno... Masz stówę, kup sobie nowe albo poczekaj do wyborów, będzie promocja. Jutro lecę na urlop – próbował załagodzić polityk – ciesz sie, że są jeszcze uczciwi, którym zależy na dobrym imieniu! Na pożegnanie pomachał i klepnął rzeczniczkę, aż zagrzechotały kulki erotyczne.
*
Coś go uwierało w bucie. Zdjął i wyjął kolec manowca. Zainwestował wszystko w kram i usiadł przy szerokiej ulicy. Co jakiś czas podchodzili klienci. Szło nieźle, jednak praca zaczęła go męczyć, szczególnie od czasu, gdy począł dostrzegać leżące pieniądze. Niektórzy w takich sytuacjach od razu rzucają robotę i wyciągają chwytne łapska, by się najczęściej rychło przekonać, że nie dla psa kiełbasa.
Jego ten widok, co prawda, do pracy zniechęcał, ale wolał się zastanowić nim zrobi głupstwo bez przygotowania wyciągając zaślinione paluchy. Matka zawsze przypominała o myciu przed konsumpcją dóbr. Przypomniał sobie jak w dzieciństwie znalazł moniaka i kupił loda, jak potem oblizywał palce, żeby nie pozostały lepkie na zawsze. Bał się, że będzie musiał bez przerwy wycierać o spodnie, a nie chciał konfliktu z matką. Wtedy uwierzył, że one – to znaczy pieniądze – faktycznie mogą na ulicy leżeć, ale przez długie lata więcej już nie znalazł, chociaż szukał, więc zniechęcony o sprawie zapomniał.
Teraz znów widział, ale nie podnosił. Brak mu chyba było tej dziecięcej prostoty rozumowania, że skoro leżą, to trzeba brać pełnymi garśćmi i kupować mnóstwo lodów, oranżady i cukierków. Teraz na pewno nie kupiłby ani oranżady ani lodów i może tego właśnie się wstydził?
Wokoło walają się, choć po bramach ciemnym typom brak na jasne piwo. Brak im, a nie podnoszą. Chyba przeszkadza nadmierna ciemnota, po prostu ciemny typ – jak mówią – tak ma.
Na razie nie podnosił. Wydawało mu się, że jest obserwowany i było jakoś głupio. Taki stan trwał dopóki nie zauważył walających się milionów, a to już szósty wymiar, biorąc pod uwagę ilość zer.
Były różne: odsetki, nagrody, na oświatę, na zbrojenia, zyski, straty, na zdrowie i temu podobne. Większość czytelnie adresowana, tylko niektóre przybrudzone, że nie widać wszystkich zer.
– No i pomyśleć, że zera nic nie warte, a milion bez nich sam jest zerem – rozmyślał. To one przecież dają ten magiczny wymiar – zafilozofował – i na tym zakończył rozmyślania, obiecując sobie, że kiedyś jeszcze do tematu powróci.
Tak, więc wykonywał zawód w coraz większej rozterce. Próbował podnosić próbnie, ot tak by zobaczyć jak idzie i stwierdził, że nawet ciężką gotówkę daje się nietrudno dźwignąć, jakby nie podlegały prawu grawitacji. Jeżeli temu prawu nie podelgają, to niechybnie stoją ponad wszelkim prawem, a skoro stoją one, to i on jako posiadacz, też będzie stał.
– Nie! Tak myśleć nie wolno, co by powiedziła matka?
Było trudno, bo wokół kręciły się hałaśliwe tłumy i było realne zagrożenie przydeptania palców, a sześć tygodni w gipsie, to nie to samo co sześć zer.
Dużo krzyczano, ale nikt nie podnosił, tylko wiatr pomiatał, i to wcale nie wiatr historii, tak, że w końcu zniecierpliwieni menedżerowie z niechęcią zgarniali narzekając na klimat dla biznesu.
Teraz wydawało mu się, że znów jak zwykle wrzeszczą bez sensu zamiast brać, bo szum ulicy był jakiś mniej monotonny i bardziej zorganizowany, ale to nie ci, co zwykle. To klasa robotnicza. Czwórkami, na czele z przywódcą.
Tylko wyjść na ulicę i znów to samo. Jak nie jedni , to drudzy – pomyślał.
– Stanowimy klasę! Zwartą klasę! – krzyczeli.
– Jestem Bond. James Bond! – przedrzeźniał.
– Żądamy przywilejów! A ty pucybucie ile masz klas? – śmiali się bezczelnie.
– Poczekajcie. Jeszcze będziecie siłą roboczą, tanią siłą roboczą – konsekwentnie drażniąc się, pomachał pięścią – a ja będę bogaty!
– Jak oni hałasują – zeźlił się, ale mu szybko przeszło, bo nawet w miejskim tumulcie zdarzały się chwile nastrojowe.
Ot, idą zakochani. Za ostatni grosik on daje czyścić trzewiczek dziewczyny, a ona się śmieje.
Oni nie podnoszą, bo nie widzą. Miłość jest przecież ślepa, poza tym oni uważają przecież, że mają cały świat ze wszystkimi jego milionami i zerami i zwisa im czy to wszystko stoi czy leży, więc należy zostawić naiwnych samym sobie – pomyślał.
– Żebraku! A ty, dlaczego nie podnosisz? – zawołał.
– A ja wiem, co to za money? Poczekam, podadzą do rąk własnych. Żebrak zwinnie oddalił się na klęczkach.
Z ostatniego szeregu klasy odłączył się jegomość w kufajce, butach filcowych i bereciku z czymś jakby mała antenka... Zamachnął się i cisnął kamień, który ze świstem przeleciał obok podnóżka z pastą i szczotką.
To Homo Sovieticus furman Batman. Bił konia aż przekroczył normę – wtedy został traktorzystą. Bat określa swiadomość – oto jego dewiza. On nie pochodzi od małpy. Urodził się taki od razu w rocznicę rewolucji. Dziś ma wypłatę – wtedy zawsze wszczyna burdy. Jest pełnej krwi – pomyślał z zazdrością – nie jak ja...
Wokół czego obraca się świat? No oczywiście nie wokół słońca i nie dlatego, że jest zaćmione przez solaria. Energia równoważna jest pracy, a ta wypłacie, a więc wokół wypłaty. Ale równoważna jest tylko praca doskonała, która w warunkach normalnych, czyli w temperaturze 0 C i ciśnieniu jednej atmosfery, nie istnieje. Inne są nienormalne, więc nie ma sensu próbować. Dlatego równoważna dokładnie nigdy nie jest – albo dużo niższa, albo dużo wyższa, a nawet może jej nie być wcale.
Dlatego nie trzeba tłumaczyć jak ważnym wydarzeniem w życiu wypłata jest. Przechodzący wypłatę nagle czuje się uskrzydlony, a rozpiętość rozpiętości tych skrzydeł w populacji ma tendencję wzrostową, to znaczy jedni mają coraz większe, inni coraz mniejsze.
Mimo, że wypłata bywa wydarzeniem cyklicznym i stosunkowo częstym, to nikomu się jeszcze nie znudziła.
Tymczasem Sovieticus skręcił żwawo do sklepu monopolowego. On nie podnosi. On ma kartki. Te, na ulicy leżeć nie mogą. Przecież to druki ścisłego wyrachowania.
– Spiesz się przeżytku, po godzinach zamykają, a antenkę czas zmienić na satelitarną! – po prostu nie mógł temu chamowi przepuścić. Wszystko, co rasowe, jest takie. Weźmy choćby psy, albo koty. Wszystko podaj przynieś i musi być w najlepszym gatunku. Kundle są w porządku, ale nikt ich nie szanuje. – Cóż za ruch dzisiaj, a któż to tam taki chorobliwie szczęśliwy? – popatrzył i szczerze pozazdrościł.
Szczęścia zawsze się zazdrości. Nawet najlepszemu przyjacielowi, nawet kochance. Chciałby tak zasuwać z walkmanem na uszach, paczką chrupków i butelką popcoli. Zamiast podnosić – celować kolorowymi śmiećmi do pojemników i nigdy nie trafiać. Słać SMS’ y gdzie popadnie, na lewo i prawo, niezależnie od treści i niewysokiego stopnia skomplikowania.
– To idzie on. – Kmiot globalniany. Jest przywiązany do marketu, jak chłop do ziemi. Spotyka kmietkę i się chichrają. Ona z walkwoman zamiast kolczyków i kolczykiem w pępku zamiast łechtaczki. Pokłócili się. Kmiot jest zły. Podnosi jeden z leżących banknotów przepisuje numer na kupon loterii i wyrzuca.
– Co za idiota! – chwycił wyrzucony przez kmiota banknot, ale przestraszyła go wrzawa i upuścił. Nominał spadał niechętnie takim ruchem wahadłowym, maksymalnie wykorzystując opór powietrza, jakby mówił „przeleć mnie, choćby nabardziej rozrzutnie”. Natychmiast przyskoczyli menedżerowie i, już w locie, z miliona zostały tylko zera, o które pokłócili się wulgarnie emeryci i renciści.
Zaczął próbować czyścić zabrudzone. Oczywiście za każdym razem umywał ręce przy hydrancie lub w kałuży.
– Coś jakby śmierdzi ... – pomyślał nagle.
– Nie. To nie pieniądze, to skarpetki Homo Sovieticusa.
Od pewnego czasu już podnosił i odkładał do woli, czasami tylko czuł na sobie anonimowy wzrok.
– Dobry pomysł. Wezmę anonimowo – pomyślał.
Znów spróbował i kolejny raz zostawił – przecież chodzi o czystą satysfakcję, ot amatorsko dla sportu – taki rodzaj „mogę, ale nie muszę, a co mi tam”.
A tymczasem klientów coraz mniej i obuwie inne, chyba jednorazowe, bo tego się nie czyści. Nie pomogło przenoszenie stanowiska. Gdzie nie poszedł – to samo.
Coraz częściej ogarniała pokusa by podnieść i nie odłożyć i w końcu nadszedł odpowiedni moment. Bez przerwy wahające się – stopa uczciwości i łapa legalizacyjna na jakiś czas się na znośnym poziomie ustabilizowały, a pieniądze nadal wokoło żwawo leżały. Na oświatę, rolnictwo, nagrody, grzywny, brudne, czyste – w różnych nominałach, w bilonie a w dni słotne i przy powodzi przelewem.
– Cóż za przeciąg – pomyśłał. Nic dziwnego. U góry dziura ozonowa, na dole budżetowa.
– Czas się pospieszyć nim nadejdzie jakiś cyklon dziejowy – odgarnął grzywny i mandaty.
– No i gdzie jest ta pogoda! – krzyknął ze złością przechodzący bogacz, wystawił rękę z portfelem i przewiew nagle ustał mimo ciągle otwartych czeluści dziur.
To była chwila przełomowa i w dodatku dobre warunki pogodowe.
Kiedy bogacz zniknął za rogiem, rozejrzał się, nieśmiało upatrzył używany milionik, trochę nie pierwszej czystości w popularnym nominale i szybko podniósł. To kwota zdecydowanie powyżej stopy uczciwości, z której można swobodnie opłacić łapę korupcyjną.
Przesiedział jakiś czas udając, że wykonuje aktualny zawód i już miał zamiar zwijać kram i sprawdzić ilość zer, gdy ktoś postawił but na służbowym podnóżku. Było to coś pomiędzy kowbojskim z ostrogami, a ostronosym drewnianym obuwiem pinokia, bez ostróg i ze skóry.
– Stańczyk tu i teraz? – przestraszył się. Koniec. Wyśmieje, zdemaskuje, frustracja i samobój. A już marzył, że zmyje w pralni warstwę korupcyjną i z czyściutką kwotą wróci do domu.
Nad nim pochylał się bogacz. Wyciagnął delikatniutką łapę ze złotym sygnetem na białej rękawiczce.
– Który to? Bo wezwę fiskusa – chodziło oczywisćie o milion.
– Pierwszy – wyjąkał z płaczem.
– Tak wiem. Dopiero drugi jest legalny.
Bogacz przekartkował plik z wprawą, którą zyskuje się po kilku następnych i powoli odszedł, a on stał i tępo patrzył za odchodzącym.
*
Nagle zawrzało:
– Awaria oczyszczalni! – krzyczano i bogacz przyspieszył kroku. Nowoczesna oczyszczalnia daje sterylne, niskokaloryczne, ale niestety bardzo pikantne i chyba nie dla wszystkich strawne. Zdarzają się awarie i stojący blisko, a jednocześnie dostatecznie wysoko, mogą mieć dostęp, jeżeli styk jest oczywiście odpowiednio nieszczelny.
Niedaleko, przy prowizorycznym wybiegu i ciągle pięknej pogodzie siedział bogacz. Przed nim stała szklanaka wody do ust. – Wyprowadzał. Przez wybieg szła właśnie jedna z kwot. Nie była przewartościowana, ale – jak dowcipkowano – „miała czym płacić”. Dzięki przeciekowi, wybiegu nie trzeba było smarować, więc wyłożono naprędce czekami pokrycia.
Kwota nastrojowo schodziła z linii styku, gdy czerwony na twarzy bogacz odstawiając szklankę wrzasnął:
– Stop! Skąd taka ćwota? Taki chudzielec!
– Zabierać i dowartościować! Dawać następną! – krzyknął i ponownie nabrał w usta wody ze szklanki.
To styk władzy z biznesem. To on był nieszczelny i nastąpił przeciek.
Przełknął, a na pokryciu czeków pojawiła się Summa na Conto. Była okrągła, szła kołysząc walorami, które ponętnie falowały od szmalcu, aż bogacz nie wytrzymał, poklepał lubieżnie po okragłych zerach oraz zabulgotał ustnie wodą.
– Może być. Zatwierdzam – postawił nieczytelny krzyżyk na okaziciela z dużej litery na powierzchni czeku.
– A to, co? Bez wylewnej szarmancji warknął na widok – Facturry Vat, która wyraźnie przewartościowana wpływała z odważnie w tym sezonie odsłoniętymi pozycjami, równolegle do styku, ale w przeciwnym do oczekiwanego kierunku, pod prąd całego przecieku.
– Ona ma siedem procent! – protestowano.
– To stan odmienny, nie wskazujący! – odparował bogacz sugerujac, że się rozmnoży, bo przecież to pieniądz, jak wiadomo, rodzi pieniądz, a nie matka Joanna od aniołów.
Znów nabrał wody i pochylił się w kierunku zastępcy w stopniu zaufanego zaskarbiego. Moment wykorzystały odsetki i szybko na raty przebiegły.
– Weźmiesz wieczorem do siebie i sfinansujesz operację plastyczną. Niech obetną niektóre pozycje – zabulgotał żargonem władzy zmieszanym z grypsem biznesu.
Facturra wyzywająco pociągneła łyk ze szklanki bogacza, a ten z obrzydzeniem kazał naczynie wypłukać, powtórnie napełnić i natychmiast znów nabrał wody w usta.
– Przeholowała z przelewem! Ma dwadzieścia dwa – znów odezwały się protesty – anulować! Anulować!
Bogacz skinął kciukiem w dół, ku powszechnej aprobacie.
Fakturze dopisano naprędce kilka pustych pozycji.
– Następna proszę! – przeczytał z kartki zastępca w stopniu zaufanego zaskarbiego.
Przez dłuższą chwilę trwał krótki regres, aż zniecierpliwiony bogacz znów nabrał w usta wody i parskając spryskał wybieg dla zachowania płynności. Nie zdążył usiąść, gdy całą szerokością płynęła już znana Quotta per Saldo rozmazując szmalem czytelne podpisy na czekach pokrycia. Stojący najbliżej wybiegu okaziciele rzucili się jeden przez drugiego, ale przytomny bogacz, nakazał sponsorowanym archeologom pieczołowicie restaurować nieczytelność. Następnie wtargnął na wybieg i ujmująco chwyciwszy pod walory, osobiście wyprowadził.
Wrócił na miejsce oblizując chciwie palce ze szmalu i mało mu ze śliskich rąk nie wypadła szklanka, ale poradził sobie i nabrał w usta wody.
– A to, kto tu i teraz? – no bo gdzie i kiedy? – zabąbelkował żargonem styku.
– Ma ksywę Melon, to jego laska Bańka, a ten to Balon! – poinformował zaufany zaskarbi.
– Koryto nie rynsztok! Jeszcze nam się pralki w pralni zatkają. Precz! – rozkazał wcierając resztki szmalu do otwartego portfela.
– A ten gdzie z takim rulonikiem! – śmiała się pogardliwie zza wybiegu Facturra Vat wskazując na Patyka, zdając już sobie w pełni sprawę z powagi swej sytuacji.
– Jest jeszcze coś? – bogacz od niechcenia, kopnął w zwitek Chałata.
Na skraju, po ciemnej stronie koryta, szlachta zachciankowa rzucała z pogardą bilonem, gdy do niszczarki, eksponując obnażone pozycje, szła dumna Facturra Vat.
– Awaria oczyszczalni przecieków! – podały jedna przez drugą, agencje.
– Władze ogłosiły hopcję kryzysową. Przeciek jest duży i skoncentrowano się na skierowaniu esencji do właściwych koryt. Do sabotażu przyznaje się opozycyjny front „Cicha Woda”, ale to nie jej w usta nabierał bogacz podczas ofiarnego usuwania awarii.
– Kończymy! Wszystko do pralni. Prać aż dostaną znaków wodnych! – zarządził i w porę zakończył czasokres wyprowadzeniowy. Media podały, że awarię usuwają ekipy lojalnej „Wody na młyn”, i to tej w usta nabierał bogacz. Hopcja odwołana.
Po tym wszystkim szedł przez dzielnicę, gdzie bezkolcowy manowiec ogrodowy był przy każdej posesji starannie wypielęgnowany. Bardzo wyraźnie czuł jego duszący zapach.
– O, tu mieszka polityk – mijał złotą bramę, za którą stały służbowe limuzyny asystenta, asystentki, kierownika kancelarii, asystentki kierownika kancelarii, rzecznika Kałużnego i samego polityka. Kierowcy pucowali powierzchownie karoserię, a wszystkie te dumne maszyny chowały twarze między zbieżność kół przednich. Spojrzał pogardliwie w maski gorących ze wstydu chłodnic i poszedł. One się wstydziły.
– Przepraszam, jak stąd wyjść spytał ochroniarza w polowej liberii.
– Najpierw w prawo, potem w lewo, potem znów w prawo i tak dalej. A jak pan będzie wracał – odwrotnie.
Szedł i wesoło pogwizdując zrzucał stopniowo poglądy, aż zupełnie niezapisaną tabliczką wyszedł na prostą. Nie miał nic do ukrycia, szedł i w popołudniowym upale pocił się z rozkoszą wydzielając toksyny wchłonięte w manowcach. Był wolny i machał stłoczonemu w autobusie jak sardynki elektoratowi.
Na pierwszym przystanku rzucali pomidorami i pomówieniami, ale po kilku następnych zawrócili pojazd i w podnieceniu bili brawo.
– Patrzcie! Patrzcie! – krzyczeli – to strip-tease poglądowy!