FanFiction.pl wiersze poezja serwis poetycko - literacki

u t w ó r


kategoria : / /



"Kankun" nie znaczy kompletnie nic (Naruto fanfic) -- Notka 27 - Ręka na zgodę

a u t o r :    Neonka


Ich oczom ukazała się postać niezwykła, wiekiem zbliżona do Hokage i nieznacznie od niego wyższa, gustująca chyba w czerni, bo, oprócz czarnych spodni i czarnych butów, wtłoczyła na siebie smolisty chałat z postawionym kołnierzem, upstrzony dla dekoracji kilkoma czerwonymi chmurkami. Ubranko - oczywiście płaszcz Akatsuki – było dość wytarte, miejscami również postrzępione, słowem - przebrzmiałe; nadal robiło jednak wrażenie podobne, jakby ktoś wystąpił w niemieckim mundurze zaraz po drugiej wojnie światowej.
- Znacie dobrze Unmei'ego Koresaki – mówił Naruto.
Przybysz ocenił zawartość zbiorowiska niechętnym, czarnym wzrokiem, po czym skinął głową na powitanie.
- On zdał mi się najodpowiedniejszy.
„O, nie”- pomyślał Kankun, trzęsąc się. - „Znowu jakiś sztywny palant, dodatkowo wygląda, jakby się urwał z Metalmanii. Czego może nauczyć stary, obleśny zeppelinowiec? Picia jaboli? Oddawania czci Lucyferowi?”
- Był szkolony przez samego Orochimaru, więc uważam, że wybór jest najlepszy z możliwych – kontynuował władczo Siódmy Hokage, nie pozwalając zdumionej widowni nawet zaprotestować.
„Czyżby z deszczu pod rynnę?” - zastanawiał się chłopiec.
- Skoro Kankun Tokagebi jest bardzo charakterologicznie podobny do mnie, to uważam, że... - ciągnął Naruto.
- Do ciebie? To dlaczego TY się nim nie zajmiesz? - zapytała podejrzliwie Sakura.
- Bo Hinata jest w ciąży - odburknął blondyn.
Widocznie komentarz Uzumakiego domagał się ilustracji, bo, niczym na umówione hasło, na sali zmaterializowała się sama zainteresowana. Widząc gromadę ludzi liczniejszą niż sztuk dziesięć, natychmiast spłonęła rumieńcem i zaczęła bawić się palcami u rąk. Zebrani usłyszeli jej przemiły głosik.
- Gdzie są moje korniszonki, chuju? - powiedziała Hyuuga, zwracając się do męża. - Miałeś je kurwa kupić już dwie godziny temu.
- A tak, przepraszam - odparł Naruto, znikając w ten sam sposób, co granatowowłosa się pojawiła.


+++


- Więc od tej pory pracujemy razem, dopóki nie nadrobisz zaległości. - Unmei położył rękę na ramieniu Kankuna. Poczuł pod palcami napiętą skórę chłopca. Tokagebi spojrzał na intruza zimnym, zdziczałym wzrokiem, jakby zaraz miał ugryźć.
- Przepraszam – powiedział mężczyzna, cofając dłoń.
„O....on ma ludzkie odruchy?”- zdziwił się „wężowiec”.
- Nie bój się. Naprawdę nie ma czego - powiedział dziarsko sensei, nieoczekiwanie szeroko się uśmiechając.


+++


- Hej, maleńki, widzę że jesteś z klanu Tokagebi! - powiedział sensei. Zrobił zaciesza na buzi, ale zaraz zaprzestał. Potknął się o pieniek, z trudem utrzymując równowagę. „Buty bez palców i pięt”. Chwycił się za bolące palce.
Oroczi prychnął, odwracając się do niego plecami. „Co za ofiara” - pomyślał prawdopodobnie.
- Jak nie chcesz odpowiadać, nie musisz. Mnie wystarczy słuchacz - mówił Unmei, rozmasowując stopę. Po czym, utykając, zaczął powoli zbliżać się do nowego podopiecznego.
Tamten był sztywny jak kołek, nerwowo zaciskał pięści, na których pojawił się już pot, wyjątkowo lepki i gęsty.
- Wspaniały dzień, prawda? Nie, nie do niszczenia osad czy mordowania ludzi. Tak ogólnie - rzekł pogodnie ciemnowłosy mężczyzna – Lubię, gdy słońce świeci, a dziś ma być dodatkowo ciepło niczym latem. Urodziłem się latem, może nie widać po mojej karnacji, bo kiepsko się opalam, ale za to... Nieważne, nie opowiem teraz całego mojego życiorysu, bo pójdziemy sobie, o tam.
Oroczi, chcąc nie chcąc, podążył z opuszczoną głową za płaszczem w czerwone chmury. Wlókł się za senseiem w bezpiecznej odległości, ale tamten co chwila się do Kankuna odwracał, posyłając mu rozbrajający uśmiech.
- Na śniadanie jadłem dziś ramen, bo tylko to miałem w lodówce. Obrzydliwość, mówię ci, nigdy nie jedz na śniadanie ramenu, to jest przykre tak samo jak zrobienie złej rzeczy, która od razu siada na żołądku. Od nadmiaru złych rzeczy zaczynasz pluć krwią jak Orochima... sory, Fryderyk Chopin. Wiesz? Tak samo od nadmiernego wysiłku przy kompie krwawią oczy. Nigdy nie siedź przy kompie dłużej niż cztery godziny.
Sensei odwracał się do Kankuna, wpatrując się weń wnikliwie, co było dla chłopca co najmniej nieprzyjemne. Zwłaszcza, że źrenice intruza przywodziły na myśl bezdenną pustkę, czarną dziurę pochłaniającą wszelkie światło, a wraz z nim każdy przejaw istnienia. Czarne oczy, które nie błyszczały, bo pożerały wszelki błysk. Tokagebi zadrżał mimowolnie. Jego mina stała się bardziej zarozumiała i niedostępna.
- Tak samo nigdy nie jedz nieznanych grzybów, co ci proponują koledzy. Możesz spalić sobie mózg.
Na twarzy wężowatego bezwiednie pojawił się przebłysk fascynacji.
- Tak, naprawdę, uszkadza się, a potem staje w płomieniach. Mówiłem ci już o Hokage Sake Spir?
Weszli w las. W głębokim cieniu, ukryty przed ewentualną widownią, Oroczi zdawał się powoli rozluźniać. Zdobył się nawet na odwagę, by rozejrzeć się wkoło, na obrzeżach liści i na źdźbłach migotał szron. Wydychane powietrze, w konfrontacji z tym leśnym, gęstniało, tworząc kłęby pary. Przez gałęzie przebijały się promienie słońca, powoli topiąc kryształki lodu, wiadomo było, że siny nalot zniknie, nim nadejdzie południe. Rzadko się pojawiał, tylko podczas najchłodniejszych nocy konoszańskiej zimy. Padało, drzewa sypały liśćmi, na drogach robiła się błotnista breja, ale śnieg się nie zdarzał; jedynie jego krucha, rachityczna namiastka.
Teraz było zimno. Chłopiec objął się rękoma, czując dreszcze dwojakiego pochodzenia. Chwilowo zapomniał, kto przed nim idzie, ale szybko wrócił do rzeczywistości.
- ...zostawanie pijakiem zupełnie się nie kalkuluje, również zostawanie nukeninem nie sprzyja rozwojowi kariery, choćby się miało nie wiem jakie kekkei genkai, na dziewięćdziesiąt procent załatwi cię wtedy ANBU, dlatego, że działa zespołowo, wiesz? - Sensei w końcu się zatrzymał i stanął frontem do Orocziego, usiłując chwycić spojrzenie ucznia tymi okropnymi oczami podobnymi do czarnych porzeczek.
- Dobrze, chciałbym zobaczyć, co potrafisz - powiedział beztrosko do boczącego się nań chłopaka.- Będziemy walczyć na poważnie. Przegrywa ten, kto pierwszy znajdzie się na ziemi. - Kątem oka dostrzegł tylko błysk gadziej źrenicy. Nim Koresaki się zorientował, już leżał na trawie, przytrzymywany przez pysk wielkiego, fioletowego węża.
Poczuł, jak jakaś twarda gałąź dosłownie wbija mu się w łopatkę. Nieopatrznie zmienił więc pozycję. Szarpnięcie bólu o mało nie pozbawiło Unmeiego przytomności, gdy zęby summona zacisnęły się mocniej na jego przedramieniu, którym shinobi zdążył się wcześniej tylko osłonić. Odruchowo usiłował oswobodzić rękę. Z paszczy zwierzęcia trysnął jasnoczerwony płyn, ozdabiając ubranie młodego mężczyzny dodatkowymi chmurami, mniejszymi jednak i o zdecydowanie innym odcieniu. Nadeszła fala bólu, wywołana jak najbardziej umyślnie. I następna, gdy Unmei spróbował ruszyć palcami drugiej, wolnej dłoni. Następna, gdy spróbował ruszyć czymkolwiek.
„Kiedy on się tego nauczył? Przywołanie bez udziału rąk? Kierowanie summonem za pomocą myśli? Zebranie było tydzień temu!”- zastanawiał się mężczyzna, gapiąc się na krew kapiącą spomiędzy szczęk gada, własną krew.
Zerknął w górę. Otrząsnął się mimowolnie, nie ze strachu, bo mógł obezwładnić „wężowca” jedną pieczęcią; nie ze strachu, ale zobaczywszy zapowiedź tego strachu. Kankun stał na głowie drugiego gada - tłustego pytona o barwie żółtoziemistej - mierząc senseia najbardziej nienawistnym spojrzeniem, jakie można sobie wyobrazić. Obok wił się trzeci wąż, o ogromnych rubinowych ślepiach i zielonej łusce nastroszonej na wzór szyszki. Potwór otworzył pysk, ukazując ciemnowiśniowy język, którym natychmiast zebrał z powietrza woń ofiary; na trzech parach jadowych zębów pojawiły się krople śmiercionośnej trucizny. Tokagebi wcale nie wyglądał bardziej ludzko niż jego przywołańcy - delikatna, niby rzeźbiona w kruchym alabastrze istota z wyraźną przyjemnością wdychała zapach ran, których sama była przyczyną. Oczy zrobiły się wielkie, a źrenice bardzo wąskie. Unmei znał to spojrzenie, lepiej niż ktokolwiek inny.
„Ruszyć się, czy pozostać w miejscu? Co za żądza krwi” - pomyślał Koresaki.
Kankun dyszał ciężko, szukając wzrokiem miejsca, gdzie można ponowić atak. Na sekundę ukazał kły, jakby pragnął powiedzieć: „zaraz zacznę zabijać”.
„Kiepsko, bardzo kiepsko. Początek destrukcji charakteru”- dedukował sensei. Starał się nie poruszać, zastygłszy w niewygodnej pozie, każącej odsłonić brzuch i wymachiwać bezradnie prawą nogą w powietrzu. Lewą, na wpół wyprostowaną, zdołał oprzeć na trawie.
Kankun nadal wpatrywał się w przeciwnika ze stoickim spokojem, jedynie jakiś mięsień na twarzy wężowatego drgnął, demaskując pokłady energii, którym przewodziła Nienawiść.
- Spokojnie, spokojnie, wygrałeś. Koniec walki - powiedział sensei, jakby nic się nie stało, tonem jakby właśnie kończył śniadanie.
Kankun znowu Spojrzał. Tym razem nieufnie.
- Wygrałeś. Możesz odwołać węże. Popatrz, nie mogę zrobić już niczego. Moje możliwości się skończyły. Leżę.
Niechęć w oczach chłopca odrobinę zelżała. Lecz nie zareagował. Gad nadal żuł ramię Koresakiego.
- Nie zemszczę się jak mnie uwolnisz. Jeśli o to chodzi, nie zrobię ci krzywdy. Skończone. Jest początek i jest koniec. Mógłbym teraz oswobodzić się sam, ale mieliśmy pewną umowę. Obiecałem, że walka się skończy, jak któryś z nas będzie leżał na ziemi. Dlatego nie planuję kontrataku. Zaufaj mi i odwołaj węże. Wiem, co chcesz zrobić. Widziałem kiedyś to spojrzenie.
Kankun trwał w bezruchu.
- Nie będę się już bronił. Możesz zrobić, co zechcesz. Nie złamię danego słowa i już nie będę się bronił. Ufam ci całkowicie. Możesz mnie nawet zabić. Wybór należy do ciebie.
Na dźwięk słowa „zabić” „wężowiec” drgnął.
- Ufam ci, słyszysz?
Kankun wydawał się być bardzo zdumiony. Wstrząsnął włosami, usiłując przebudzić się z transu. Obrócił się na pięcie i ześlizgnął się po gładkim ciele żółtego summona na trawnik. Powoli, niepewną dłonią odwołał węże.
-Widzisz, nic się nie stało. Nie zaatakuję cię - mówił Unmei, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów. Podszedł do chłopca, który natychmiast się odsunął. - Nic się nie dzieje. Koniec walki, koniec sprawy. Nie jestem twoim wrogiem.
„Co on mu do cholery zrobił?”- zastanawiał się, podczas gdy Oroczi patrzył ze zgrozą na jego zmasakrowaną kończynę. Widząc odrazę „wężowca”, Unmei doszedł do wniosku, że „jeszcze nie jest tak źle.”
- Chodź - dodał głośno. - Nie patrz tak. To nic. Zaraz tego nie będzie.
Oroczi, z początku wahając się, posłusznie ruszył za swym przewodnikiem.


+++


Oroczi znajdował się na trawie pod feralnym drzewem, tak jak jego mistrz się spodziewał. Gdy chłopak niespodziewanie, zostawiając w powietrzu fioletową smugę, zniknął mu sprzed oczu, gdy obaj ćwiczyli skakanie pośród konarów, wszystko było jasne. Oroczi musiał się po prostu poślizgnąć.
- Nareszcie cię odnalazłem. A już myślałem, że zaczynasz swą słynną zabawę w chowanego - powiedział Unmei i roześmiał się ze swojego dowcipu.
Nagle spostrzegł, że uczeń trzyma się za prawą rękę, tą ważniejszą. Mierzy „intruza” równie nieczytelnym wzrokiem jak przy walce, dodatkowo krzywi usta w paskudnym grymasie.
- Co się stało? Pokaż.
Tokagebi zaczął się cofać, sycząc z bólu. Unmei dopiero teraz dostrzegł łzy płynące ciurkiem po policzkach „jaszczurka”. Wydobywały się zeń bezgłośnie.
- Pokaż, nie bój się.
Chłopak skapitulował i pozwolił do siebie podejść.
Kość łokciowa, pęknięta w połowie, wychodziła na zewnątrz, rozerwawszy przy okazji znajdujący się nad nią mięsień. Unmei zrozumiał teraz jakim wysiłkiem było dla chłopca zagryzanie warg i niewydawanie żadnego dźwięku. Determinacja była wielka. Pokiwał z uznaniem głową.
- Spokojnie, zaraz zrobię z tym porządek. Nie bój się, nie będzie bolało. Nie chcę tylko, byś mnie znów pośrednio pogryzł. Zgodzisz się?
Oroczi opuścił głowę na znak aprobaty. Po czym pogrążył się w kojącej czerni, trącony dwoma złożonymi palcami w kark. Ciemno, brak bólu - podobnie ateiści wyobrażają sobie zaświaty, co dla innych religii wydaje się być wierutną bzdurą.


+++


Kiedy się obudził, panował już mrok. Dzień zniknął, w niebo unosiły się iskry z ogniska, jakby mieszając z gwiazdami. Dziwnego ogniska, bo bez drew. Tylko goły płomień na piasku. W tle majaczył kształt senseia, kanciasty, czarny jak kir; kilka ledwo widocznych chmur rysowało się pośród mdłego blasku na tkaninie płaszcza, która, owiewana przez ciepły, wieczorny wiatr, łopotała niczym flaga. Ciepło? Przecież jest kalendarzowa zima. Powietrze drgało z gorąca, powodując pozorny taniec niebieskich ciał. Oroczi nie był nawet niczym przykryty, leżał jak trup na twardym, ubitym podłożu, czuł zapach ziemi, który zawsze go uspokajał. O dziwo chłopcu było dość przyjemnie, mimo, że ogarniała go słabość, a do głębi umysłu nachalnie wdzierał się chrobot piasku, huk płomieni i szmer własnego przyspieszonego oddechu.
- Dobrze, że się już obudziłeś - rzekł Unmei, nawet na Kankuna nie patrząc.
Oroczi dotknął swej ręki, uprzednio pogruchotanej. Była zdrowa.
- Miałbyś kłopot, by obejść się bez prawej. - Sensei obrócił się leniwie i utkwił w wężowatym czujne spojrzenie. Ognisko, czarny kontur i oczy... czyżby stały się czerwone, czy to tylko łuna ognia?
Oni. Musieli wyglądać podobnie, gdy napadali na Konohę w trzydziestym dziewiątym. Zniszczenie Im towarzyszące nawet Tokagebi potrafił przywołać w kilku najwcześniejszych, mglistych wspomnieniach. Dlaczego Unmei - san dobrowolnie upodabnia się do... zbrodniarzy? Zwłaszcza, że ma wybór... Czyżby chciał sprawiać groźne wrażenie? Albo był jednym z Nich...
Czerwony księżyc. Świt. Akatsuki. Teraz to tylko śmieszna gra słów.
- Właśnie wysłałem summona z wiadomością do twoich rodziców. Że nie wrócisz na noc - ciągnął Koresaki, prawie się nie ruszając.
Oroczi przekrzywił z uwagą głowę.
- Nie byliby chyba zadowoleni, gdybym przyniósł cię nieprzytomnego. Zwłaszcza po ostatnim incydencie, prawda?
Cały czas mówił przytłumionym głosem, który przypominał mruczenie niedźwiedzia. Całe szczęście, bo czoło wężowatego nie chciało przestać boleć, a pole widzenia przesłaniały błękitne, migotliwe plamy. Przy każdej próbie przyjęcia przez chłopca pozycji pionowej dziwaczne uczucie wzmagało się.
- Zapomniałbym, mam dla ciebie jedzenie. Żeby nie było, że cię głodzę. Ale najpierw wypij to. - W płaskim czajniku coś parowało. Unmei wyciągnął metalowy kubek ( zgadza się, z identycznych zbuntowana młodzież pije nalewki na różnorakich wojażach), nalał herbaty i podetknął Orocziemu pod nos. Tamten spojrzał ze zgrozą na pochylającą się nad nim postać. Natychmiast przypłaszczył się do ziemi.
- Na co patrzysz? Nie bój się. Nie zgwałcę cię, jeśli o to chodzi. Za dużo slashów się naczytałeś. Wypij.
Kankun nie zareagował tylko wgapiał się szeroko otwartymi oczami w kawałek bandaża na nadgarstku przewodnika, czarny od krwi.
- Och, ręka. O to chodzi - Unmei uśmiechnął się z zakłopotaniem.- Nie martw się, to nic... może trochę boli i nie chce się zagoić, ale to naprawdę nic. Po prostu na drugi raz, jak mnie będziesz gryzł, nie wściekaj się tak bardzo. Jesteś pełen nienawiści i trochę mi jej przekazałeś.
Na twarzy Kankuna pojawiło się niezrozumienie.
-Wąż użył twojej złowrogiej energii, by zniszczyć mi nie tylko rękę. Uszkodził i zatruł również układ chakry zawarty w kończynie - tłumaczył mężczyzna - W efekcie rana wielokrotnie pęka, paprze się niesamowicie, lecz w końcu, czasem po wielu miesiącach, zasklepia się. W sumie nie spałem całą noc z powodu bólu - Podrapał się po potylicy, jego włosy, czarne jak reszta wizerunku, podejrzanie szybko się mierzwiły.
Wężowatego ogarnął strach. Chłopak cofnął się gwałtownie, usiłując znaleźć się poza zasięgiem dłoni Koresakiego, po czym skulił się, trzęsąc się jak osika.
„Przepraszam, tak bardzo przepraszam. Ja tylko się bałem i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić”- Oroczi nie mówił tego, tylko raz po raz ocierał napływające do oczu łzy.- „Teraz boję się jeszcze bardziej. Czy bardzo pana boli? Przepraszam, że pana zaatakowałem.”
- Kankun? Stało się coś? Pokaż się. Spójrz na mnie – szepnął Unmei.
Chłopak zasłonił się przed możliwym ciosem.
- Przestań. Nie uderzę cię przecież.
Kankun dalej drżał jak motyl – bezgłośnie, objął rękami wrażliwy brzuch. Nagle sapnął, krztusząc się własną śliną, zaniósł się przeraźliwym kaszlem, po czym upadł, zmożony bezwładem ciała, twarzą do ziemi, gdzie począł wić się niczym wąż, raz po raz wydając z siebie kolejne nieartykułowane dźwięki, jakby błagał o jak najszybsze dobicie za wielki, straszliwy grzech.
- Co ty wyprawiasz?
Unmei nie zawsze wiedział, co robić. Patrzył więc bezsilnie na cierpienie chłopca, bo domyślał się, że Kankun przeżywa męki. Czekał, długo, aż „wężowiec” w końcu odważył się na niego spojrzeć.
- Już?
W odpowiedzi usłyszał chrypliwy głos:
- Proszę mi wybaczyć.
Po raz pierwszy usłyszał głos Kankuna. Barwa wcale przyjemna, chociaż zniekształcana przez łzy.
- Błagam - powtórzył „wężowiec”.
- No proszę. Umiesz układać zdania. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę - odparł Unmei. - Chwila, miałem ci wybaczyć, ale... o co chodziło? Bo szczerze nie pamiętam.
- No o węża... O rękę... Błagam... - jęczał Kankun. - Ja się zmienię, ja...
- Przecież walczyliśmy, prawda? W sumie, gdybym się bardziej wysilił, przyznałbym się, iż nie jest dla mnie tajemnicą, że chciałeś zabić. Oraz wypowiedział nieśmiertelne : „Nie możesz tak postępować, jesteś pełen nienawiści, ale to niczego nie usprawiedliwia.”
- Przepraszam. - Chłopak był bliski obłędu.
- Spokojnie... Mnie interesuje odpowiedź na inne pytanie: dlaczego chciałeś to zrobić?
- Nie wiem... Bałem się.
- Heh, rozumiem. Tylko cię sprawdzałem. Ja to wszystko znam. Doskonale.
Kankun nadal nieufny, znów próbował uciec, mimo że nie miał na to siły. Wstrząsany dreszczami i kapiący od potu wbił pazury w twarde podłoże, powoli, systematycznie dźwigając się do pionu.
- Stój, nie podnoś się jeszcze. Wyczerpałem trochę twój organizm i musi nastąpić regeneracja, podobna do procesu odrastania ogona jaszczurki. Kłopotliwe, ale chyba lepsze, niż zwijanie się z bólu, co? - rzekł cicho Unmei.
Kankun westchnął zrezygnowany, zrozumiawszy, że sytuacja jest bez wyjścia. Rozluźnił się całkowicie, z cichym szelestem osuwając się na piasek. Położył się na brzuchu, w nadziei, że w razie ewentualnego lania nie ucierpią co ważniejsze narządy i wlepił w senseia błagalny wzrok „nie rób mi krzywdy”. Koresaki dostrzegł nagle, że chłopak, bez swych zwyczajowych zmarszczek nienawiści i wyszczerzonych kłów, bardziej przypomina człowieka, niż kilka dni temu. Mało tego, posiada zaczątki cechy definiowanej przez kobiety jako „przystojność”.
- Nie gniewa się pan, że nic nie mówiłem? - zapytał nieśmiało wężowaty.
- Dlaczego? Przecież sam ci pozwoliłem, prawda?
-Tak - odparł sennie Oroczi. Przymknął powieki i przybliżył się do ognia. Było ciepło i wygodnie, a sam nie miał już potrzeby ruchu. Poza łuną ogniska, w miejscu, gdzie uprzednio siedział Unmei, panował chłód.
- Musiałem cię uśpić. Chyba jeszcze działa, ale staraj się nie poddawać odrętwieniu, przynajmniej przez pół godziny. Powoli, spokojnie powinieneś zacząć się wybudzać... Powiedz mi, Kankun, jedną rzecz: jakich jutsu nie potrafiłeś wykonać?
- Nie umiałem się sklonować, szybko biegać, mocno uderzać... - wyliczał chłopak, wspomagając się palcami wyleczonej ręki.
„Tak jak podejrzewałem. Młody Tokagebi wydaje się składać z samego ducha” – pomyślał mężczyzna. - A powiedz mi, przy jakich technikach musisz tworzyć pieczęcie?
- Chyba tylko przy wydłużaniu.
- Rozumiem. – Głos Koresakiego stał się poważniejszy. - Posłuchaj, mam pewną teorię. Domyślam się, dlaczego nie jesteś w stanie wykonać żadnego jutsu związanego z ciałem. Gdy byłeś nieprzytomny, miałem okazję lepiej ci się przyjrzeć. Masz bardzo dużo chakry, potrafisz ją odpowiednio ukierunkować, ale jest jeden problem. I nie jest nim wada genetyczna, ani nałożona przez kogoś blokada. Po prostu odrzuciłeś to ciało. Nie akceptujesz go, nie uważasz za własne.
Kankun spojrzał na rozmówcę z uwagą i ze smutkiem.
- Mamatata załatwił cię jeszcze bardziej, a i z początku nie było dobrze. Nie martw się. Wszystko jeszcze da się naprawić. Uczyniłeś duże postępy.
- Naprawdę? - odezwał się Oroczi.
- Tak – odparł Unmei.– Możesz sporo osiągnąć. - Zadarłszy dumnie brodę uderzył w ton mentorski. - Wystarczy, że będziesz dużo pracował, ale bez myślenia o dominacji nad światem, paleniu ludzkich siedzib, mszczeniu się w imieniu całego klanu, wyrywaniu muchom nóg, itepe, itede... - Zerknął na ucznia pragnąc sprawdzić jego reakcję. Ze zdziwienia otworzył szerzej jedno ze swoich bezdennych oczu, drugie zostawiając przymrużone. - Hej, czemu się śmiejesz?
Stał się cud. Oroczi pokazał swoje pozytywne emocje, bo cały trząsł się od zduszonego chichotu.
- Co w tym zabawnego? - pytał Koresaki, kompletnie zbity z tropu.
- Ja nie z tego, proszę senseia.
- To z czego?
- Po naszej dzisiejszej rozmowie na sto procent pojawi się w Internecie kolejne obrzydliwe yaoi. „Nie akceptujesz swojego ciała. Ja ci pomogę - powiedział Unmei – san” - tak się będzie zaczynało.
Sensei parsknął śmiechem. Sam nie rozumiał swojej reakcji, bo yaoi było sprawą tyle ohydną, co uciążliwą. Może widok determinacji na twarzy ucznia, dotąd nieruchomej, tak go rozbawił?
- Nie wiem, ile o panu, ale o mnie stworzono już osiem... Są wstrętne... – aferował się chłopak. - Oczywiście się zemściliśmy, ale...
- O mnie napisano chyba dużo więcej. Nie jestem zadowolony, zupełnie. A ty, Tokagebi - kun?
- Już się przyzwyczaiłem. To cena sławy.






o c e ń     u t w ó r

Niestety, tylko zalogowani użytkownicy mogą oceniać utwory.

s t a t y s t y k a

śr. ocen : 0.00
il. ocen : 0
il. odsłon : 1364
il. komentarzy : 0
linii : 143
słów : 3958
znaków : 21914
data dodania : 2010-06-15

k o m e n t a r z e

Brak komentarzy.

d o d a j    k o m e n t a r z

Niestety, tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.



p o l e c a m y

o    s e r w i s i e