kategoria : / /
"Kankun" nie znaczy kompletnie nic (Naruto fanfic) -- Notka 21 - Dom Orocziego
a u t o r : Neonka
- Ostatnio tak się przechwalałeś. Zrób to teraz.
- Och, nie - pomyślał chłopiec. W dłoni miał już kunai. Ale nie jako broń. Ostrze przebijało śródręcze na wylot.
- Zrobię to, Tokagebi, zrobię to, co poprzednio, bo nie mam innego wyjścia - powiedział Tabu. Czuł, jak wypełnia go coś nieokreślonego. Radość? Stworzenie, które miotało nań przekleństwa, teraz pada przed nim na kolana i sapie jak parowóz. Obrzydliwa, wilgotna, biała skóra znaczona zaciekami rudobrązowej krwi, kark zgięty w uległości. Wewnętrzna walka, by się nie rozpłakać – wszystko było takie wspaniałe. "Cierpisz? Dobrze, że cierpisz, ja również cierpiałem. Nauczysz się..."
- Spójrz na mnie, Tokagebi. Proszę na mnie spojrzeć - rozkazał.
Zalęknione gadzie ślepka, często wydające się być szklane; w charakterystyczny sposób obwiedzione na jasnofioletowo. Dostateczny powód, by uderzyć. Sam wygląd był przecież irytujący.
- Bardzo cię boli? Chyba się nie rozpłaczesz, co? A ja myślę, że jednak tak.
Następny cios. Tak umiejętny, aby nie zostawił śladów, a maksymalnie pobudził nerwy.
Chłopak jęknął. W oczach stanęły mu łzy.
Poczucie władzy nad ciałem Kankuna,większej niż sam właściciel posiada... Tabu mógł sprawić, że Tokagebi odchyli się w przód albo w tył, upadnie, czy będzie krzyczał.
Mężczyzna przypomniał sobie zabawę z dzieciństwa - wyławianie karpi koi z sadzawki, trzymanie ich tuż nad powierzchnią wody. Uwielbiał przyglądać się, jak walczą o oddech, próbując się wyswobodzić ze ściskającej je ręki, jak ich lśniące, łaciate ciała wiją się w konwulsjach, a pyszczki chwytają powietrze. Kiedy ryba nieruchomiała, wrzucało się ją na powrót do wody i sprawdzało się, czy ożyje. Zwykle najpierw pływała brzuchem do góry, później wracała do normalnej pozycji, machnięciem ogona umykała na dno.
To była dopiero kontrola! Decydować, czy koi przeżyje, czy nie!
Małe, oślizgłe stworzonko, zasługujące, aby cierpieć.
Tak jak Kankun, zasłaniający się rękoma, błagający całym sobą, nieświadomie na pewno; by nie sprawiać mu więcej bólu.
Zaraz... Tabu miał tylko obudzić tę sławną „nienawiść", a nie czerpać radość z samego przebudzania. Nie... oczywiście, że chodzi tylko o to. Do dzieła!
- Jesteś mokry od potu, Tokagebi - zaczął, przesuwając brudną dłonią po pokaleczonym ramieniu ucznia. - Nie, to chyba krew. Czy wiesz, co teraz czujesz? To nie jest smutek... To coś innego. Chcesz tego, prawda?
Wytarł szkarłatne palce o dolną wargę chłopca, tworząc rozmaz na całą szerokość ust.
„Teraz masz uaktywnić swój instynkt. MASZ, bo Ja tak każę."
- Zabij mnie, Tokagebi. Wiem, że tego chcesz...
Oddech „wężowca" pogłębił się, na czole pojawiły się nowe krople wilgoci. Chłopak zadygotał, upojony mocnym zapachem własnej krwi, mimowolnie czując jej metaliczny smak. Zęby obnażyły się, a oczy wytrzeszczyły, nabiegając czerwonymi żyłkami. Wydawało się, że Kankunowi nagle przybyło lat, gdy niewinna buzia napięła się w nienawistnym grymasie.
Orochimaru. Tabu nigdy nie walczył z prawdziwym Sanninem, ale musiało to wyglądać analogicznie.
- Na co czekasz? Atakujesz, czy mam ci POMÓC?
Kankun ani drgnął, mimo zaciśniętych bojowo pięści.
- Trudno, sam chciałeś.
Tabu nie żałował sobie tym razem. Niepostrzeżenie pojawiła się wizja natrząsających się z niego kolegów - shinobich z Wioski Koloru. Albo koleżanek. Te były gorsze... Już nie widział „wężowca", tylko masę śmiejących się istot, które kiedyś mu dokuczały. Każdą z tych osób teraz karał. To pani z warzywniaka upadła, rozdzierając sobie policzek o ciernie. To złośliwy znajomy z pracy został powalony ciosem w żołądek, a nie Kankun.
Ich krew. Patrzeć jak tryska za każdym uderzeniem, jak pojawia się powoli na porozcinanym ubraniu. To ich krew brudziła rodowy fiolet Tokagebich.
- Broń się - mówił, wytrącając żelastwo ze szczupłej ręki gennina, który jakimś cudem zdołał sięgnąć do kieszeni i chwycić kunai w pokaleczoną dłoń.
„Nie broń się" - myślał - „Bo po co, skoro jest tak przyjemnie?"
Przerwa. Nie można pozwolić mu tak szybko zemdleć.
„To dla nauki. Jak mu się znudzi, zbierze siły i zacznie się bronić. Właściwie... dlaczego jeszcze TEGO nie zrobił? Jest cały pokiereszowany."
- Daję ci ostatnią szansę. Wstawaj - powiedział Tabu.
Kankun wczepił się paznokciami w korę powalonego pnia, o który przed chwilą uderzył, rzucony z ogromną siłą.
- }} Kuchiyose no Jutsu {{ - szepnął.
Struga zygzakowatych węży ruszyła w stronę jounina.
- Znowu ten słaby, paraliżujący jad? Chyba jaja sobie robisz! Ty mnie nie słuchasz, zupełnie - odparł Mamatata. - Jak wolisz - dodał, jednym taijutsowym kopniakiem radząc sobie ze zwierzętami i Oroczim równocześnie.
Tokagebi z jękiem przewalił się na trawę, zamiatając ją rozpuszczonymi, czarnymi włosami.
- Tyle powiem. To jest kiepskie - burknął posiadacz afra.
Przez chwilę patrzył z wyraźną przyjemnością, jak wężokształtna istota wije się w męczarniach. Ocenił fachowo, że Tokagebi miał już dość, więc zabrał się do likwidowania ran. Było ich zdecydowanie więcej niż zwykle.
„Stary pedał, phi!" - pomyślał, odstępując od półżywego z bólu i ze strachu ucznia.
- Nic sobą nie reprezentujesz, Tokagebi. Można być starym pedałem, ale trzeba jeszcze umieć walczyć. Czyż nie? Wstawaj, już przecież nie boli.
Bzdura. Oroczi cierpiał niesamowicie.
- Wstawaj.
Podniósł się. Przecież nie pokaże swojej słabości.
Wysiłki „wężowca" w ukrywaniu emocji na nic się nie zdały. Mamatata widział wszystko.
- Słuchaj, kretynie - rzekł do chłopca, który znowu gdzieś uciekł wzrokiem. - Jak nic nie zrobisz ze swoim żałosnym charakterem, będzie się to powtarzać coraz częściej. Dzień w dzień. Aż się nie nauczysz. Poza tym ktoś znowu się miga... Wczoraj przyszedłeś, a dziś znowu musiałem cię szukać. Brzydko, kawalerze. Jak jutro nie przyjdziesz, wiesz, co zrobię? Powiem twoim rodzicom, co tu wyprawiałeś. Powiem im o wódce i o twoich wagarach. Jesteś przerażony? Wiem, widzę i nie musisz tego ukrywać.
Kankun dyszał ciężko, na twarzy nie malowało się nic, tylko oczy były większe niż zwykle. Boi się. To dobrze. Nareszcie ktoś boi się wielkiego Mamataty. Zawsze się boi. Czy to nie irytujące?
- Doskonale o tym wiesz, że jak nie będziesz chodził na treningi, będziesz martwy. Nie od razu, ale... Spotkasz kogoś, kto nie będzie tak miły jak ja i zabije cię bez żadnych skrupułów - dodał Tabu...
...zanim zniknął.
+++
Rozumiał tylko tyle, że ptaki świergotały jak gdyby nigdy nic w koronach korkowych dębów, samotny liść, wirując, zbliżał się ku ziemi, a gdzieś w dali słychać było szemrzący strumień.
Przetarł ręką usta. Na palcach pozostało kilka czerwonych smug.
„To krew"- pomyślał, jakby ze zdziwieniem.
Niebo było bezchmurne, a w powietrzu nie brzmiał żaden ludzki dźwięk. Za to szum.
Kankun przyglądał się krwi kapiącej mu wprost na rękę, jak największej z osobliwości.
+++
Na drugi dzień Kankun nie zjawił się... Sensei stwierdził, że nie będzie się już bawił w poszukiwania. Ruszył więc prosto do pewnej posiadłości na obrzeżach Konohy.*
Dom Orocziego. Ileż wizji kryje się pod pojęciem „domu". Eskimos zobaczy igloo, czarny obywatel Zimbabwe – lepiankę, inny „dom" wizualizuje sobie także Europejczyk. A jaki „dom" widzi czytelnik w swojej wyobraźni? Czy nawet tradycyjne orientalne domostwo nie staje się mimowolnie, za pośrednictwem zwykłej kreatywności, choć odrobinę podobne do naszego własnego?
Drzwi otworzył Katane. Tabu szybko ocenił go plastycznie. Końska morda, bardzo charakterystyczna dla rodu Orochimaru. Fioletowe coś, wiązane w pasie, co Japońce noszą (dla mnie nieodmiennie szlafrok), obwódki wokół oczu, pasujące kolorystycznie do odzienia, nadające ojcu Kankuna lekko demonicznego wyglądu. Ręce uwalane smarem, w lewej klucz francuski. Klamka również uwalana smarem.
- Prawdziwy mężczyzna - pomyślał Tabu.
Tokagebi z szacunkiem pochylił się nad gościem, wpuszczając go do środka.
- Witam, co pana tu sprowadza? - zabrzmiał głęboki, spokojny głos. - Przepraszam, muszę zmyć z siebie ten brud. Powiem też żonie, że pan przyszedł.
Tabu spojrzał nań nieufnie.
Katane był wyższy, chyba o metr, od jego – Tabu, jestestwa.
- Proszę się rozgościć - rzekł ojciec Kankuna, każde słowo wypowiadane było tak wyraźnie, że wydawało się zyskiwać nowe, odrębne znaczenie.
Zniknął w holu, stąpając tak cicho i dyskretnie, że Mamatacie wydawało się, iż w ogóle tam nikogo nie ma. Powrócił, niosąc ze sobą metalową tacę, wytłaczaną w smokowęże, uginającą się od jadalnych i pijalnych różności.
- Poczęstuje się pan czymś? - zapytał w amerykańskiej manierze, posyłając mu szeroki uśmiech. Błysnęły kły.
„CO?" - zjawiło się w głowie jounina. – "Chwileczkę... On... Okazał swoje emocje! Otwarcie. Pozytywne. Co za słabość! Cieszy jadaczkę. Co za żałosny kretyn! W tym momencie straciłem do niego szacunek.."
- Dziękuję, przyszedłem tu w innej sprawie, niż objadanie waćpaństwa - odparł Tabu, hamując obrzydzenie. „Co za ciota z tego Katane! KOBIETA jest od tego, aby obsługiwać MĘŻCZYZN. MIŁY, żałośnie słaby cweluś, zupełnie jak jego syn. I jak szanowny gówniarz Hokage Naruto Uzumaki... Chociaż tamten przynajmniej jest silniejszy ode Mnie. Ten, szczerze mówiąc, wątpię, żeby poradził sobie nawet z misją rangi D."
- O co chodzi? - pytał Katane.
- O pańskiego syna...
„...pedale. Myślałem, że jesteś inny, ale już cię nie lubię! Mięczaku cholerny. Twoja wiotczejąca na policzkach skóra jest taka miękka. Brzydzę się twoją miękkością. Płaszczysz się przede mną. Dlatego jesteś taki miły: bo się Mnie boisz."
Wtedy zjawiła się żona. Stanęła w drzwiach z założonymi rękami. Tabu już gdzieś widział ten gest. Przywitała się grzecznie, jak etykieta nakazuje.
Udał, że nie zwraca na nią uwagi, lustrował tylko wzrokiem swego męskiego rozmówcę.
Kobieta, blada jak papierowy żuraw, jak Kankun, usadowiła się obok męża na kanapie, nie przestając się uśmiechać.
„ONA siada obok NIEGO? On na to pozwala? Co za słabość! Już wiem, że nienawidzę was oboje. Wasze żałosne emocje, wasze poczęstunki i miłe słowa, nienawidzę was. Wiem, po kim Kankun ma tą ofermowatość."
- Czyli przyszedł pan w sprawie syna? - odezwała się Risa.
„Nienawidzę cię, wiedźmo. Myślisz, że twoje wdzięki do mnie przemawiają? O, nie. Twoje czarne włosy są za długie i zniszczone na końcach, a twoje cycki małe jak wyciśnięta połówka cytryny. W ogóle, po co do mnie rozmawiasz?"
Zignorował ją i zwrócił się do jej męża.
- Kankun Tokagebi sprawia mi pewne problemy...
- On? Jakie?
- Po pierwsze, z przykrością stwierdzam, że niechętnie chodzi na treningi. Ba, wcale nie chodzi.
- Co? Czy on nie wie, ze to dla jego dobra? - obudził się nagle Katane.
„Emocje, emocje. Żałosny dupek."
- Nie chodzi - odparł, z satysfakcją, że widzi skurcz smutku na ich twarzach. - Miga się. Nie mówiłem od razu, bo myślałem, że sam się jakoś zmobilizuje, ale...
Wyglądali, jakby trafił w nich piorun.
„Ufność, tak? Właśnie się skończyła. Co za bzdura. Po co rozwijać w sobie takie uczucie?"
- Do tego... Co jest jeszcze gorsze... - powiedział Tabu. - Raz przyszedł. Był kompletnie pijany, nawet stracił przytomność. Więc niepokoję się o niego, bardzo.
- Kankun? Pijany?
„Widzisz, babo? Po co mieć dzieci? Stajesz się wtedy tak żałosny, że zrobisz dla nich wszystko... Łącznie z utratą czujności, wyrzeczeniem się samego siebie... „
- Czy u państwa... wystąpił kiedyś problem alkoholizmu? W kieszeni Kankuna znalazłem Hokage Sake Spir - i nie jest to jakiś wyszukany alkohol, który się dostaje z okazji urodzin.
„A łyżka na to : niemożliwe." - Tabu zadrwił w duchu, gdy państwo Tokagebi przyjęli postawy kompletnego zdziwienia.
- Nic takiego nie wystąpiło u nas od kilku pokoleń. Używam tej wódki do przyprawiania mięsa!
- Tak, czy inaczej, proszę, żeby państwo porozmawiali z synem. Jeżeli jego postępowanie nie poprawi się, zostanie wydalony przez Hokage z sił zbrojnych...
„A, napsujemy jeszcze Uzumakiemu. Nienawidzę skurwiela. Jest słaby i trzęsie się nad każdą męską decyzją."
- Wiedzą państwo, co to oznacza? Dla niego?
- Wiemy, do cholery!
„O, nareszcie jakaś ludzka reakcja."
- Ja już z nim pogadam!
- Mam nadzieję, Tokagebi- san. Też nie chcę, żeby zginął w tym marnym, okrutnym świecie. Zależy mi na jego istnieniu.
- To niemożliwe! A tak mu ufałam... - zasmuciła się Risa.
„What's a pity!"
- Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobił!
- Cóż, zaczyna dorastać, hormony zaczynają działać, budzą się instynkty do tej pory nieznane... Przepraszam, czas na mnie - rzekł, widząc wściekłość na wężowatej twarzy Katane i źrenice sprowadzone do pionu.
„Bye, stara lampucero. Bye, Samaro z „Ring".
- Jak ja dopadnę tego wagarowicza... - warknął mężczyzna.
- Uspokój się!
- Do widzenia, państwu - rzekł Tabu. Nawet zachciało mu się być miłym. Szybkim krokiem opuścił posiadłość Tokagebich. Kiedy zorientował się, że nie patrzą, splunął na trawnik. Ogród był zdecydowanie zbyt rozległy jak na trzy osoby. Jak i sama posiadłość. Po cholerę komuś tyle kamieni, wody, kwiatów i krzewów? Zwłaszcza te rabatki z żółtym gównem wzdłuż drogi ze szlifowanego bazaltu. Po co komu bazalt? Tabu z rozkoszą zatopił stopę w grządce. Miażdżąc kruche płatki i wiotkie łodygi. Słabe...
+++
Wtem kątem oka zobaczył błysk fioletu. Schował się natychmiast, słysząc ten pokraczny rytm kroków. Znał go na pamięć.
Uciekinier szedł gościńcem, enigmatycznie zgarbiony. W złożonych dłoniach niósł garść czegoś, tuż przy twarzy, był tak zaabsorbowany oną rzeczą, że nie zauważyłby Tabu nawet, gdyby ten się nie ukrył.
„Co on tam ma?" - zastanawiał się Tabu widząc zarysy kilku szarych przedmiotów.
Kamyki! Kamienie, o średnicy około trzech centymetrów, każdy ozdobiony wyrytą nań spiralą.
- „Co?" - zdziwił się jounin. - „Czyżby ten palant znowu udzielał się „artystycznie"? Jak nie pot pourri, to jakieś rzeźbiarstwo."
Mało tego! Do uszu Tabu dowlókł się zduszony szept:
- Spokojnie, zaraz was uwolnię.
„Temu to już kompletnie odbiło. Wiedziałem, że jest chory na umyśle, ale żeby aż tak? On... gada z kamieniami" - pomyślał Mamatata.
Z satysfakcją odprowadził Kankuna wzrokiem do drzwi posiadłości. Która zawrzała od awantury, gdy tylko chłopak przekroczył jej próg.
+++
Nie był sam... Coś z kolei obserwowało go, siedząc w koronie drzewa, haratając pazurami korę, coś o oczach zwykle błękitnych jak czyste niebo, teraz dziwnie zimnych i pustych.
- No zrób coś podejrzanego... Cokolwiek... - szeptało gorączkowo.
- }} Miałbyś ułamek sekundy... {{ - mówił Lis, ocierając się leniwie o kraty umysłu swego ciemiężcy.
- Zamknij się. Jak teraz spróbujesz się uwolnić, wyczuje mnie natychmiast! Przez twoją głupotę - syknął Uzumaki. Dla postronnego po prostu mówił do siebie.
- }} Nie, nie rób tego, cieniasie. Doskonale wiesz, że zanim przyłapiesz Mamatatę na „czymkolwiek podejrzanym", co pozwoli oficjalnie wydalić go z Państwa Ognia; zdąży zniszczyć całą wieś. Jak ja skurwielowi zazdroszczę {{ - szydził Dziewięcioogoniasty.
- Spróbujesz się uwolnić... Jeśli będę zmuszony, zlikwiduję go, ale bez twojej pomocy!
- }} Nie potrzebujesz jej, przecież to nie ja go nienawidzę, tylko ty. Chcesz tego, prawda? {{
- Zamknij pysk! Wiesz co ryzykuję, jak go teraz uśmiercę? To będzie koniec mnie! Stracę stanowisko, szacunek, przyjaciół. Jeśli na dodatek nie rozpęta się wojna, będziemy mogli mówić o wielkim szczęściu.
- }} A jak go nie zabijesz... Narazisz Konohę na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Skutki będą długofalowe. Nie mogę uwierzyć, że ci pomagam uratować tą prowincję. Może dlatego, że lubię zabijać. Uwielbiam... {{
- A ja nienawidzę!
- }} Jak to? Czy aby na pewno? {{
Naruto nie odpowiedział.
- }} Teraz, to jedyna okazja! Spójrz, stracił czujność, zachwycił się jakimś plakatem. {{
- Nie zrobię tego! Nie zabiję człowieka, który stoi do mnie tyłem.
- }} Wiesz dobrze, że jakbyś zaczął z nim, honorowo, jak lubisz, walczyć twarzą w twarz, zbiegłaby się cała parszywa wieś. {{
- Sam jesteś parszywy. Złapałeś pchły i swędziało mnie przez trzy miesiące. Pamiętasz? Nie wiem, jak ci się to udało.
- }} To moja osobista sprawa {{ - odparł Lis, zbity z tropu.
- Głupi demon.
- }} No i nic z tego. Naruto, zawiodłeś. Nie załatwiłeś go. Poszedł sobie. Od uwolnienia chakry przez ciebie, do wyczucia jej przez NIEGO mija dokładnie pół sekundy. Jest już za daleko. Widzisz, po co wprowadzałeś te swoje reformy? Piątej nikt by nic nie powiedział, gdyby załatwiła na boku niewygodny element. O Szóstym nie wspomnę. {{
- Jestem Siódmym, do cholery! Nikt mi nie będzie kazał cofać się do poprzedniego porządku! Nadal wierzę, że istnieje inne rozwiązanie. ZAWSZE istniało. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
------------
* Wbrew pozorom, dużo oryginalności tutaj nie ma. Siedziby innych wielkich, silnych klanów wyglądają podobnie.