kategoria : Proza / Fikcja / Inna
Miasto Duchów
a u t o r : Tim_Borys
w s t ę p :
...
u t w ó r :
„Miasto duchów”
Coś się zmieniło, to odczucie wyrwało go z objęć snu. Zanim zdążył się ocknąć poczuł, jak jego bezwładne ciało powoli wysuwa się z siodła. Instynktownie zwarł uda i poprawił pozycję, to wystarczyło, nie spadł. Rewolwerowiec powoli otworzył oczy, jednak piekący ból zmusił go do ich powtórnego zamknięcia. To wiatr – pomyślał – kiedy spałem rozpętała się burza piaskowa. Przysłonił górną część twarzy dłonią i zamrugał. Łzy szybko oczyściły gałki z piekących ziarenek piasku. Widoczność była na tyle mała, że nie był w stanie zidentyfikować nawet najbliższego otoczenia, nie wiedział gdzie się znajduje. Jego klacz ciągle powolnym tempem parła przed siebie. Nie był pewny jak długo spał ani ile przejechał, silny ból pleców i tyłka podpowiadał mu, że chyba dość długo. Jeszcze raz zamrugał żeby pozbyć się natarczywego piasku. Kilka metrów od niego, na granicy widoczności wyłonił się kształt. Jeździec lekkim ruchem lejc dał swojej klaczy sygnał do minimalnej korekty kursu. Po przejechaniu paru metrów, tajemniczy kształt dał się rozpoznać jako znak. Do grubego, wbitego w ziemię pala, przymocowana była strzałka z wyrytym napisem. Kiedy podjechał jeszcze bliżej zauważył, że litery były wypalone w drewnie, a ten kto to robił raczej niezbyt się przyłożył. Litery układały się w dwa słowa: „Miasto duchów” – niezbyt zachęcająca nazwa – pomyślał. Sytuacja w jakiej się znajdował nie pozostawiała mu wielkiego wyboru, skierował klacz w kierunku, wskazywanym przez strzałkę. Wiatr się nasilił, rewolwerowiec poprawił bandamę osłaniającą dolną część twarzy i nieznacznie przyspieszył.
Do miasta dotarł kilkanaście minut później. Wiatr był już na tyle mocny, że jeździec z trudem utrzymywał się w siodle. Minął kilka domów, były to małe farmerskie zabudowania, nie miał zamiaru wpraszać się do mieszkańców. Szukał gospody bądź hotelu, w którym mógłby coś zjeść, odpocząć a może nawet wziąć kąpiel. Jego uwagę przykuł większy od innych budynek po lewej stronie. Nad wejściem wisiał szyld, jeden z łańcuchów oberwał się i szyld łomotał na wietrze obijając się o słup, wytwarzając przy tym donośny stukot. Rewolwerowiec zsiadł z konia i przywiązał go do poręczy.
– Nie przejmuj się kochana, rozejrzę się co i jak i zaraz każe cię odprowadzić do stajni, napoić, nakarmić i porządnie wyczyścić – zmęczona klacz zarżała cichutko, jej odpowiedź zdawała się mówić, żeby się pospieszył. Z informacji na szyldzie wynikało, że ten budynek to bar z pokojami gościnnymi, czyli mężczyzna trafił idealnie. Drzwi były otwarte więc bez problemu wszedł do środka. Kiedy się za nim zatrzasnęły ogarnęła go cisza, w środku nie było nikogo. Słychać było przytłumiony gwizd wiatru z zewnątrz a drobinki piasku bombardowały budynek wydając przy tym charakterystyczny odgłos ale były to jedyne dźwięki jakie dochodziły jego uszu. Pomieszczenie bardziej przypominało grobowiec niż miejsce uciech, wrażenie potęgowało słabe światło, które dawały świeczki stojące na ladzie. Dostający się przez szczeliny w budynku wiatr co chwilę tłumił płomień świec, przez co światło migotało a przybysz nie mógł dokładnie się rozejrzeć. Podszedł do baru. Na blacie widoczne były liczne rysy i ubytki, wyglądało na to, że był on często używany a miejsce kiedyś tętniło życiem.
– Czy jest tu ktoś ? – powiedzenie tych słów wywołało ból w wysuszonym gardle a ich dźwięk był dziwny i obcy nawet dla samego wypowiadającego. Na barze stał mosiężny dzwonek hotelowy. Zmęczona ręka rewolwerowca ciężko na niego opadła wywołując donośne – ding. Ktoś przecież musiał zapalić te świeczki – przemknęło mu przez głowę. To była ostatnia rzecz, którą zapamiętał z przybycia do miasta ponieważ moment później ogarnęła go ciemność a jego ciało ciężko zwaliło się na podłogę.
Świadomość powoli wracała a wraz z nią narastał ból w tylnej części głowy. Mężczyzna zdawał już sobie sprawę, że leży odwrócony na brzuchu, na czymś twardym. Po kilku minutach, zaczął powoli otwierać oczy, najpierw jedno, potem drugie. Kiedy źrenice się zwężyły i przyzwyczaiły do światła, zobaczył kraty. W głowie czuł donośne dudnienie a ból utrudniał mu koncentrację. Ostrożnie, podniósł się do pozycji siedzącej i rozejrzał. Znajdował się w niewielkiej celi, ściana, o którą się opierał i ta po jego prawej stronie była murowana, natomiast po lewej i naprzeciwko siebie miał kraty. W celi znajdowała się ława na której siedział, na podłodze obok jego prawej nogi leżała jakaś szmata, a bliżej ściany na podłodze stało gliniane naczynie, mające najprawdopodobniej służyć jako ustęp. Cela znajdowała się w większej sali, ściany w niej oprócz kilku półek były gołe, w rogu naprzeciwległym do celi stało biurko a na nim leżały rozrzucone papiery. Z sali można było wyjść masywnymi dębowymi drzwiami, teraz zamkniętymi. Na ścianie po prawej stronie, pod samym sufitem rewolwerowiec zlokalizował jedyne okienko przez, które teraz wpadało światło dzienne. Nawet nie próbował się domyślać jak długo był nieprzytomny, ale jedno było pewne – burza minęła. W pierwszej chwili nie zauważył, że po jego lewej stronie, zaraz przy kracie, na ziemi leżała taca a na niej talerz z jedzeniem i zakorkowana butelka, z jakąś cieczą. Poczuł się bardzo głodny i strasznie spragniony, w ustach wciąż miał ziarenka piasku. Butelka okazała się być wypełniona czystą zimną wodą a jedzenie smakowało wyśmienicie. Po zaspokojeniu potrzeb organizmu rewolwerowiec powoli wstał, jeszcze trochę kręciło mu się w głowie, jednak czuł się o wiele lepiej niż kilka minut temu. Jego ręka instynktownie powędrowała do kabury. Okazało się, że pasa z bronią i dodatkową amunicją nie ma.
– Czy ktoś tu jest ? – krzyknął. Brak odpowiedzi.
– To jakaś pomyłka, niech ktoś tu przyjdzie ! – i znowu nic.
Spróbował jeszcze kilkakrotnie, kiedy uzyskał pewność, że jego nawoływania nie przynoszą żadnego skutku, przestał. Ktoś musiał tu być ! Najpierw podszedł go i znokautował w barze, następnie zaciągnął, zamknął w celi i przyniósł pożywienie. Mężczyzna opadł ciężko na ławę, był osłabiony a krzyki go jeszcze bardziej wyczerpały. Szmata leżąca na podłodze okazała się być starym kocem, który teraz zwinął w rulon i użył jako poduszkę. Chwilę po tym jak się położył, zasnął.
Obudziły go krzyki. Była noc. W celi i pomieszczeniu było ciemno ale nie na tyle, żeby mężczyzna nie był w stanie rozpoznać zarysów kształtów. Przez małe okienko przy suficie można było dostrzec gwiazdy. Krzyki ustały, rewolwerowiec wstał i podszedł do kraty, żeby znaleźć się jak najbliżej okna. Serce zaczęło mu coraz mocniej łomotać w piersi. Właśnie miał zamiar powiedzieć coś w kierunku okna, kiedy znowu je usłyszał, tym razem znacznie bliżej. Ktoś niosący pochodnię przebiegł obok okienka. A może to było kilka osób ? – pomyślał. Odgłosy były coraz wyraźniejsze, mężczyźnie wydawało się, że jest w stanie zrozumieć znaczenie słów…
- Ratuuunkuuu !!! – teraz osoba krzycząca była już naprawdę blisko. Rewolwerowiec w ciągu swojego życia znajdował się w trudnych sytuacjach, parę razy groziła mu śmierć bądź trwałe kalectwo, wiele razy bał się ale nigdy strach nie paraliżował go tak jak teraz. Cała ta sytuacja była chora, to jakiś koszmar ! Co tu się do diabła dzieje !?! Głos choć zniekształcony z pewnością należał do kobiety. Chwilę potem czyjaś ręka złapała za kratkę w oknie. W słabej poświacie jakie dawały gwiazdy można było zobaczyć, że jest brudna i zakrwawiona. Rozległ się odgłos, przypominający uderzenie ciężkim młotem w ziemię. Następnie do uszu mężczyzny dobiegł jęk, tak przerażający, że ciarki przeszły mu po plecach a pięści mimowolnie się zacisnęły. Dłoń zniknęła. Mężczyzna nie był w stanie otworzyć ust ani się ruszyć. Stał przy kracie jeszcze dobrą godzinę i próbował jakoś poskładać do kupy to co się wydarzyło. Powoli się uspokajał. Zdał sobie sprawę, że wciąż kurczowo zaciska dłonie na kracie. Wszystkie odgłosy ucichły. Nie spuszczając wzroku z okienka, powoli się wycofał i położył na ławie. Wiedział, że tej nocy już nie zaśnie.
A jednak… tym razem obudził się sam. Od strony okna nie dobiegały żadne dźwięki, wpadające przez nie światło słoneczne rozjaśniało pomieszczenie. Kilka sekund po przebudzeniu jego umysł przypomniał mu o wydarzeniach mających miejsce ubiegłej nocy. Do głowy przychodziły mu rożne teorie, tłumaczące całą sytuację ale brak dowodów przemawiających za którąkolwiek pozostawiał go w niepewności. Po tym co się stało w nocy mężczyzna zaczął obawiać się o własne życie. Zamknięty samotnie w małej celi w jakimś obłąkanym miasteczku, ta sytuacja to nie było coś do czego mógłby się kiedykolwiek przygotować. Chciał coś zrobić, porozmawiać z kimś… kimkolwiek ale nikt się nie zjawiał. Przekręcił się na bok i spuścił nogi na podłogę, zmieniając tym samym pozycję na siedzącą. – Brzdęk ! – lewa noga mężczyzny o coś uderzyła. Spojrzał w dół, to była ta sama taca z jedzeniem z, której jadł poprzedniego dnia, jednak teraz w misie znowu znajdowało się pożywienie a butelka była pełna wody. Ktoś musiał wejść do celi kiedy spał i zostawić pokarm i picie ! Ponieważ głód mu nie doskwierał tak bardzo jak wcześniej, zjadł tylko połowę przygotowanej porcji i wypił wodę. Dobrze, że jego oprawcy pomyśleli o zostawieniu glinianego naczynia, teraz przyszedł moment, w którym się przydało. Kiedy rewolwerowiec skończył załatwiać potrzeby fizjologiczne, poczuł się troszeczkę lepiej, zapiął rozporek, odwrócił się i zamarł… Czas stanął w miejscu, jego oczy zobaczyły coś czego mózg nie chciał przyjąć. W tym momencie resztki nadziei jakie jeszcze w nim pozostały po prostu zniknęły, ręce mu opadły a twarz, wcześniej o twardych, wyraźnych rysach teraz wydawała się kompletnie bezwładna. Cała naprzeciwległa ściana pomieszczenia na, którą spoglądał wysmarowana była krwią. Wyglądało to tak jakby ktoś wziął ciało i wytarł nim tynk. Chociaż było widać, że krew zakrzepła to jej olbrzymia ilość spłynęła wcześniej ze ściany tworząc na podłodze zaschniętą kałużę, dochodzącą prawie do krat celi, właściwie można powiedzieć, że trzecia część pomieszczenia umazana była krwią i rewolwerowca zdziwiło, że nie dostrzegł tego zaraz po przebudzaniu. Przeszło mu przez myśl, że krew może należeć do kobiety, którą słyszał w nocy. Kto mógł coś takiego zrobić ? Nie wierzę, że jakikolwiek człowiek byłby do tego zdolny – pomyślał. Mniej więcej na środku ściany, posoka formowała się w napis. – Będziesz następny – przeczytał, a w jego głosie słychać było drżenie.
Mijały godziny i nic się nie działo, żadnych odgłosów, nikt się nie pojawił, tylko raz przez pewien czas wydawało mu się, że ktoś stoi niedaleko okna ale wyczuł to bardziej instynktownie niż przy użyciu zmysłów. Na dworze powoli się ściemniało. Mężczyzna przygotował się na śmierć. Nie chciał tylko, żeby to coś, dopadło go we śnie.
Tym razem noc była spokojna, nie było widać gwiazd, możliwe, że niebo było zachmurzone. Przez kilka następnych godzin pozostawał przytomny. Miał dużo czasu na przemyślenia. Nie był złym człowiekiem ale nie można było także powiedzieć, że był dobry. Uczynił w życiu parę rzeczy, których nie dało się już cofnąć a, których żałował, teraz bardziej niż kiedykolwiek. W pewnym momencie zaczął robić coś czego nigdy wcześniej nie robił, modlić się. Na początku prosił o łaskę. Obiecywał, że jeżeli uda mu się uniknąć śmierci, będzie lepszym człowiekiem. Później jedyne czego pragnął to przebaczenie za grzechy. Strach minął, zastąpiło go zmęczenie, otępienie ale i ciekawość. Żadnego ruchu, żadnego dźwięku, powieki powoli robiły się coraz cięższe a jemu było coraz bardziej obojętne co się stanie. W końcu przestał z tym walczyć zamknął oczy i zaczął coraz głębiej zapadać się w ciemność…
Pierwsza myśl jaka się pojawiła po obudzeniu to to, że wciąż żył. Z niedowierzaniem dotykał swoich rąk, nóg, tułowia i głowy, ciesząc się, że nadal wszystko ma na miejscu. Rozejrzał się dookoła i z olbrzymim zdumieniem stwierdził, że… krata wejściowa do celi jest otwarta !!! Co więcej główne drzwi wejściowe były lekko uchylone a przez szparę do pomieszczenia wpadało światło dzienne. Rewolwerowiec wstał i podszedł do otwartej kraty, był naprawdę zaskoczony, nie spodziewał się, że w ogóle się obudzi a tu taka niespodzianka. Czy świadomie go wypuszczano ? A może ktoś popełnił błąd i zapomniał zamknąć celi ? Nic z tego nie rozumiem – przemknęło mu przez głowę. Od paru dni oglądał pomieszczenie z perspektywy więźnia, po wyjściu z celi wydało mu się znacznie mniejsze niż wcześniej. Nie wiedział co może go czekać na zewnątrz ale postanowił wykorzystać szansę i jak najszybciej się stąd wydostać. Energicznym krokiem podszedł do biurka i rzucił okiem na papiery leżące na nim. Jakieś stare kwity, rachunki za narzędzia, gazeta, nic co mogło by go choćby naprowadzić na trop rozwiązujący tajemnicę tego miasta. Pod blatem biurka po prawej stronie stała szafka, z celi była całkowicie nie widoczna. Chwycił za rączkę przy drzwiczkach i pociągnął, była otwarta, w środku leżał jeden dobrze mu znany przedmiot, skórzany pas z kaburą, rewolwerem i zapasowymi nabojami. Pierwszy raz od dawna, kąciki ust mężczyzny wygięły się w uśmiechu. Nie zastanawiając się podniósł pas, owinął wokół bioder i zapiął sprzączkę. Zaraz po założeniu sięgnął ręką po rewolwer. Broń w ręku dodała mu pewności siebie. Obejrzał ją, była sprawna i naładowana, dokładnie w takim samym stanie, kiedy miał ją przy sobie ostatnim razem. Włożył rewolwer z powrotem do kabury.
- No dobra świry, jeżeli ktokolwiek będzie mnie chciał zatrzymać, poczęstuję go ołowiem – powiedział na głos. Podszedł do lekko uchylonych drzwi głównych i wyjrzał przez szparę. Na dworze było jasno, czuł strugi ciepłego powietrza na twarzy. Nie było śladu ani po burzy piaskowej, ani jakiegokolwiek ruchu czy czyjejś obecności. Otworzył szerzej masywne drzwi i stanął w progu, z dłonią opartą na rączce rewolweru.
Miasteczko miało typowy rozkład, większość budynków znajdowało się przy głównej drodze, tej samej, którą przyjechał rewolwerowiec. Budynek więzienny, znajdował się niedaleko baru a przy nim stała przywiązana jego, klacz. Mężczyzna skierował się w tamtym kierunku, rozglądając dookoła w poszukiwaniu zagrożenia. Po chwili dotarł do konia. Klacz rozpoznała swojego właściciela i od razu zaczęła domagać się pieszczot. Była w dobrym nastroju, wyglądała na najedzoną, napojoną, w pełni sił i gotową do drogi. Poklepał swoją towarzyszkę po karku i sprawdził czy siodło jest dobrze zapięte. Nagle, zastygł w miejscu, instynktownie wyczuł czyjąś obecność. Powoli podniósł głowę i skierował wzrok, przed siebie, ponad grzbietem konia w kierunku z, którego przyszedł. Na drodze ktoś stał. Postać była ubrana w długi płaszcz, który był odchylony z prawej strony a dłoń nieznajomego spoczywała blisko kabury z rewolwerem. Na głowie miał kapelusz, z tej odległości nie było widać twarzy. Pewność siebie powoli znikała. Mężczyzna przez chwilę zastanawiał się czy nie wskoczyć szybko na konia i odjechać. Porzucił ten pomysł. Nadszedł czas wyrównać rachunki. Poprawił swój rewolwer i zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku mężczyzny w płaszczu. Kiedy zbliżył się na odległość około trzydziestu metrów, tamten pokazał mu gestem ręki, żeby stanął. Zatrzymał się, rozstawił szerzej nogi i przygotował do pojedynku. Wszystkie mięśnie miał napięte a krew pulsowała w skroniach z olbrzymią szybkością, skoncentrował się na dłoni przeciwnika, gotowy wyciągnąć broń w chwili kiedy przeciwnik choćby drgnie. Nie było czasu żeby zastanawiać się nad całą sytuacją.
– Zaczynaj – nieznajomy miał twardy, donośny głos.
Zanim tamten skończył wymawiać to słowo rewolwerowiec błyskawicznym ruchem ręki wyszarpnął pistolet z kabury, odciągnął kurek i nacisnął na spust. Huk wystrzału spłoszył ptaki siedzące na dachu jednego z domów. Był bardzo szybki i udało mu się zaskoczyć przeciwnika błyskawiczną reakcją, tamten nawet nie wyciągnął broni, zamiast tego stał tak jak wcześniej i patrzył na rewolwerowca. Na lewej piersi nieznajomego połyskiwała w słońcu gwiazda szeryfa. Nagle jakby nic się nie stało zaczął się śmiać. Czyżbym nie trafił ? – pomyślał, mężczyzna – z tej odległości to prawie niemożliwe. Szeryf wciąż się śmiał. Ogarnęła go złość, zrobił kilka kroków w przód, zmniejszając tym samym dystans do przeciwnika, odciągnął ponownie kurek i dokładnie celując nacisnął na spust. Tym razem był pewny, że trafił, jednak tamtemu nic się, nie stało, teraz zamiast głośno rechotać, stał, patrzył się mężczyźnie prosto w oczy i delikatnie się uśmiechał. Broń wypadła mu z ręki, przerażony rzucił się biegiem w kierunku swojego konia. Nie zwracając na nic uwagi, dosiadł klaczy i galopem wyjechał z tego przeklętego miasteczka. Nie odwrócił się ani razu. Nikt go nie gonił, nikt nie strzelał, nic mu się nie stało.
Szeryf spokojnym wzrokiem odprowadził uciekającego człowieka, a kiedy po tamtym został już tylko niewielki tuman kurzu, skierował wzrok w lewo.
– Możecie już wyjść, pojechał – powiedział głośno.
Z domów powoli zaczęli wychodzić ludzie. Pierwszym, który podbiegł do szeryfa był ksiądz.
- Pomysł ze ślepakami był genialny, no i ta krew, trochę szkoda mojej świni ale chyba zadziałało – powiedział duchowny - myślisz, że nie wróci ? – dodał z nadzieją w głosie.
- Ojcze, jestem przekonany, że tego typka mamy już z głowy, po tym przedstawieniu jakie mu urządziliśmy przez ostatnie dni jestem przekonany, że nigdy go już nie zobaczymy.
- A co z następnymi, na pewno będzie ich więcej, mało brakowało a przez tą burzę piaskową, przegapilibyśmy jego przyjazd.
- To prawda ale jednak się udało, nasi zwiadowcy wykonują świetną pracę. Następnych potraktujemy jak wszystkich innych, pokażemy im, że nasze miasteczko nie jest przyjazne, niech myślą, że działają tu jakieś siły nieczyste, a obcy będą trzymać się z daleka, zaufaj mi – odpowiedział szeryf ze spokojem w glosie i dodał – nie martw się Albercie, wydobędziemy to złoto i zanim ktokolwiek się zorientuje, opuścimy to miejsce. Wszyscy będziemy bardzo bogaci a o mieście niech chodzą legendy, w końcu to Miasto Duchów.