kategoria : / /
Rigoletto
a u t o r : 11144
w s t ę p :
Podziękowania: Dziękuję Komanczom, Gosi i Joginowi.
Pewnego razu, wypijając obfitą, codzienną porcję zielonej herbaty, stwierdziłem że fusy na dnie filiżanki układają się w jakieś niezwyczajne, niezwykle interesujące wzory przypominające nieco pismo Atlantów, zupełnie jakby próbowały mi coś przekazać.
Oho- idzie jesień, pomyślałem zwalając winę na omamy wywołane niedoborem magnezu, ale jakaś wewnętrzna siła, intuicja, kazała mi się jeszcze raz nad tym fenomenem zastanowić.
A że liście zielonej herbaty mają to do siebie, że ich kształt może przypominać wszystko, oddałem się długotrwałej, samotnej medytacji, wpatrzony w lśniące dno filiżanki, poruszając nim rytmicznie jak poszukiwacze złota.
Po jakimś czasie wstałem, poszedłem do łazienki i wysmarowałem się cały kremem nivea. Potem, narzucając futro przywiezione z Paryża na swoje błyszczące ciało, ciągle nie wiedząc dlaczego, wyszedłem na korytarz i zadzwoniłem do sąsiednich drzwi, zasłaniając dłonią wmontowanego w nie judasza. Kiedy drzwi się otwarły i stanął w nich mój sąsiad, musiałem, po prostu musiałem to powiedzieć:
- Witaj dobry człowieku. Jestem z Marsa.
I wtedy stało się coś naprawdę dziwnego. Zamiast głośnego trzaśnięcia drzwiami, którego można się było spodziewać, usłyszałem nadzwyczaj łagodny i melodyjny głos:
- Witaj. Cytryna uprzedziła mnie już o twoim przybyciu. Wejdź i rozgość się.
Zawahałem się. Ale zrobiłem ten krok. Wszedłem do środka, a sąsiad zamknął za nami drzwi.
Nagle ziemia zapadła się pode mną gwałtownie, a pęd i ciśnienie powietrza omal nie zerwały ze mnie futra. Spadałem, spadałem coraz niżej, w głąb czegoś, co przypominało przestrzeń, bez dna, bez końca.
Wokół mnie szalały zielononiebieskie smugi, przetykane złotymi nićmi. Przypomniało mi się, że to już jesień i że wychodząc z solarium, gdzie leczę jesienną swoją melancholizę, znowu widziałem liście gnane wiatrem, przyklejone do drzwi wejściowych gabinetu odnowy biologiczne, wciskające się na chama do środka.
Cóż, zbierało się, ale w tym roku już chyba nie wygram z jesienią- pomyślałem bez goryczy, bez żalu, niemal obojętnie, tak jak wtedy, gdy dużo lepszy gracz od ciebie mówi ci szach- mat.
Spadałem. Co się właściwie stało. Wszedłem do szafy? Do windy?
Lecę. Widać już koniec tunelu. Jakieś światła. Miasto. Moja stopa lekko dotyka podłoża, w moim mieście, w którym rozgrywa się ta historia.
u t w ó r :
1.
Pewnego dnia, dokładnie czwartego listopada bieżącego roku, czyli wczoraj, stała się rzecz niewiarygodna, osobliwa i niezwykła. Te epitety można by mnożyć w nieskończoność, gdyby nie fakt, że większy jest sens w przytoczeniu owej przygody, która zaczęła się wraz z otwarciem oczu, około dziewiątej czasu zimowego, jeszcze zanim zabrałem się do depilacji brwi, którym ze względów prestiżowych po prostu nie mogę pozwolić się zrosnąć.
Jak zwykle zdjąłem kapelusz, który zawsze towarzyszy mi podczas snu, rozebrałem się z pidżamy, pamiętającej jeszcze nalot na Drezno i wskoczyłem w gorącą, spienioną w wannie toń, papucie zrzucając już w locie.
Przywarłem na chwilę do metalowego, rozgrzanego dna, odbiłem się od niego siłą odwróconego pędu i dla utrzymania równowagi złapałem się gumowej kaczki, która wydała jęk tak przeraźliwy, że sąsiedzi z dołu i z góry zaczęli walić w kaloryfery metalowymi przedmiotami, zapewne przygotowanymi wcześniej na podobną okoliczność.
Następnie wyszorowałem ciało należycie, doprowadzając je do stanu ogólnej pulsacji i orzeźwienia. Płuca pracowały jak miechy, skóra nabrała koloru dojrzałej wiśni złamanej meksykańską czerwienią, a para, która buchnęła mogłaby puścić w ruch pierwszą lokomotywę.
Potem wskoczyłem na raz, tak, by odczucie chłodu panującego w ogrzewanym przecież mieszkaniu wywarło na mnie jak największe wrażenie, w powietrzu wykonałem koziołka, którego można by i należałoby nazwać saltem, a czego uczynić niestety mi nie wolno ze względu na lądowanie, którego styl i klasa dalekie były od mistrzostwa.
Kiedy już nieskończona, jak się wydawało na początku, ilość pomarańczowych kół przestała mi migotać przed oczyma i udało mi się odkleić plecy od kafli w łazience, które nie puszczały, ponieważ między nimi a mną nieoczekiwanie wystąpił efekt próżni, wpadłem do pokoju, gdzie na podłodze leżały moje spodnie.
Nie pamiętam, czy je wciągnąłem, czy też nie.
Jedno jest pewne, tego dnia zjadłem jajecznicę, ponieważ jej ślady na koszuli i swetrze trzymały do czasu, gdy pomału zacząłem rozróżniać kolory, a działo się to w urzędzie patentowym w którym pracuję.
Pochylałem się nad kwitami podrzucanymi mi codziennie przez złośliwych współpracowników i czekałem na odpowiedni moment, żeby podrzucić je na biurko panny Klotyldy, która piła właśnie szóstą kawę i pewne było że się nie poruszy, nawet jeśli spostrzeże mój manewr.
Tymczasem przeczytałem kilka słów, które wywołały we mnie pewnego rodzaju rezonans, a po chwili prawdziwe zaciekawienie.
Okazało się, że na moim biurku znalazł się projekt słynnego inżyniera, pana Dobromira Dobrzańskiego, który wynalazł, jak wynikało z opisu, baterię elektryczną, napędzaną dymem z papierosa wymieszanego z kilkoma kroplami amoniaku i wody toaletowej marki Magnat.
- To przecież koniec kryzysu energetycznego- pomyślałem, a moje serce zabiło radośniej.
Oczyma wyobraźni ujrzałem wielką, śnieżnobiałą kopertę, jakże jednak tłustą w ten specyficzny, unurzany w metaforze sposób.
W tym samym momencie, a może chwilę później, usłyszałem trzask tłukącej się porcelany, odwróciłem głowę i ujrzałem pannę Klotyldę osuwającą się w fusy rozlane po podłodze. Nie była to znowu jakaś wielka sensacja w życiu naszego biura, na twarzach pracowników malował się co najwyżej wyraz umiarkowanego zainteresowania wyrażającego się w słowach; Klodzia znowu wyszła na spacer.
Ale chwila ta okazała się w skutkach dla mnie brzemienna, ponieważ projekt który spoczywał przede mną zniknął.
Zostały po nim tylko spinacze powyginane nie wiadomo w jaki sposób. Zajrzałem pod biurko, ale zobaczyłem tam tylko własne półbuty i kanty brudnych spodni.
Cóż, gwoli mojej skrupulatności w opisywaniu faktów mogę tylko dodać, że pod nogami walały się grudy czarnoziemu, które przyniosłem w podeszwach, a widok trzęsącego się jeszcze kreta trzymającego kurczowo nogawkę przypominał mi mój poranny, szalony bieg za autobusem, kiedy to zapadałem się w miękkiej ziemi zrytej przez tego osobliwego zwierzaka.
CDN