kategoria : Proza / Fikcja / Inna
"TRYNITY- zaprzedać dusze diabłu"
a u t o r : Riplay
„ZAPRZEDAĆ DUSZĘ DIABŁU – TRINITY”
PROLOG
Serce biło mu jak młot, adrenalina podskoczyła i osiągnęła poziom krytyczny. Zacisnął nerwowo zęby i przez nie łapał łapczywe hausty powietrza. Przymrużył przekrwione oczy, piekły go. Przetarł je dłonią.
Przebiegł kolejne dwadzieścia jardów i przywarł do osłony. Lekko się wychylił i spojrzał na tylne drzwi prowadzące do sklepu jubilerskiego. Jego zadanie, dostać się do środka, aby nikt go nie dostrzegł, a przede wszystkim ci ze środka, wszystko właśnie od tego zależało. Kolejny raz mu się udało. Nienawidził tak biegać od osłony do osłony.
Odwrócił się do tyłu, za nim podążała jego partnerka i czterech członków oddziału antyterrorystycznego. No cóż, czas na nich jak byli już w komplecie. Ta robota coraz mniej mu się podobała, może to już czas wycofać się i pomyśleć o jakieś miłej emeryturze, na Hawajach. Półki jest się jeszcze młody, a co najważniejsze żywym.
Dziś jeszcze był w robocie. Przeładował swoje MP-5 i coś jakby go trafiło. Nie była to pora na żadnego typu zwątpienia, chwile słabości. Pamiętaj, skarcił siebie samego, jeden fałszywy krok, zły ruch i wszyscy będą martwi, a jako, że jesteś na pierwszej linii ty również zostaniesz zaliczony do poległych w pierwszej kolejności. A trup, to głupi fiut, który pozwolił, aby ktoś go zastrzelił z jakieś zardzewiałej pukawki. Zwątpienia dosięgały go zawsze kiedy szedł na tego typu akcje, kiedy miało dojść do starcia z uzbrojonym i niebezpiecznym przestępcą, a tylko z takimi miał styczność. Dręczyło go to już od jakiś dwóch lat i przez ten cały czas próbował zachować pozory normalnego trybu życia i pracy, aby jego przełożonego niczego nie zaczęli podejrzewać. W przeciwnym wypadku pójdzie na wieczną i zieloną trawkę stukając do Niebieskich Bram Wiecznej Emerytury. Zdecydowanie za wcześnie na tego rodzaj odpoczynek, oficjalne wakacje będą w sam raz dla niego, jeśli tylko do nich dożyje.
Poczuł jak ktoś kładzie mu rękę na ramieniu. Za nim stała jego partnerka, nie musiał nawet się odwracać, aby o tym wiedzieć, miała go osłaniać i robiła to jak nikt inny. Kiedy się robi w takim fachu milo jest wiedzieć, że jest za tobą ktoś, kto wyciągnie twoje dupsko z płomieni, lub w wsadzi swoje dla ratowania twojego.
~ Wszystko w porządku? ~ spytała go.
~ Jak najbardziej.
Nic nie było w porządku, nie mógł jednak jej powiedzieć, jeśli tylko chciał dożyć kolejnych urodzin. Pracowali ze sobą dosyć długo, od samego początku. Ale nadal w pewnych sprawach jej nie ufał, co było przejawem jego samotnego trybu działania. W tej branży trzeba komuś ufać, ale bez przesady, zbytnia ufność nie jednego zgubiła.
~ Wchodzimy do środka.
Zapomniał, komu zawdzięcza tą wycieczkę na pierwszą linie do odstrzału, na pewne nie był to jego pomysł, nie miał takich samobójczych pomysłów. Byli tylko przejazdem, załatwiali sprawy dla swego przełożonego i byli prawie spakowani na obiecany urlop, kiedy zadzwonił telefon, był to sam szef. Okazało się, że lokalny element przestępczy postanowił się wzbogacić kosztem uczciwie pracujących. No i lokalny oddział SWAT utknął w korku, jakaś ciężarówka zatarasował drogę, żadna droga objazdowa nie wchodziła w rachubę, stanęli w środku gigantycznego korka. Jak się okazało Departament Sprawiedliwości miała tu swoją grupę operacyjną, jeden telefon i już ich mieli chętnych do zastąpienia antyterrosrystów. Nie tak to sobie planował.
~ Burza, macie zielone światło. ~ dostali zgodę na rozpoczęcie akcji od dowodzącego oficera siedzącego sobie bezpiecznie w furgonetce. ~ Powadzenia chłopaki.
Nie wierzył w szczęście. Wierzył w siebie samego, swoją partnerkę do pewnego momentu, która była tuż za nim oraz w broń, z którą prawie w ogóle się nie rozstawał. Szczęście to czynnik losowy, którym nadrabiało się braki w umiejętnościach.
Jeszcze kilka sekund i był przy drzwiach, były otwarte. Widać było, że mieli do czynienia z amatorami, co nie pocieszało go w ogóle. Oni byli skłoni robić wiele głupich rzeczy, a wtedy ktoś gnie, przeważnie ktoś z postronnych. Oby wystawili kogoś na tyłach, przejaw zdrowego myślenia z ich strony ucieszyłby go chociaż trochę.
Wiedzieli ilu jest napastników dzięki kamerom bezpieczeństwa, które cały czas pracowały, a oni podłączyli się pod nie. Pięciu gówniarzy liczących na łatwy zysk, grubo się przeliczyli. Zapewne nie tak to wyglądało w ich planach, łatwy zysk diabli wzięli, jak trudno. Zamiast czystego zysku mieli policje na głowie, a w środku prawie dwudziestu zakładników i żadnego mądrego planu działania. Żądali transportu do Kanady. Nie mógł zapomnieć, że zabili już ochroniarza, przypadkowo i tylko na własne jego życzenie. Bez zawziętej walki nie złożą broni. Jemu było to obojętnie, mniej roboty będzie miał, zwłaszcza papierkowej.
Dla osłony tyłów zostawili jednego ze swoich, nie był zbyt ogarnięty. Siedział na zapleczu i bardziej interesowało go, co się działo w środku, niż to, aby pilnować tego co się dzieje na jego podwórku.
Nawet nie usłyszał kiedy podkradł się do niego od tyłu. Zamachnął się i uderzył go kolbą karabinu w tył głowy. Puścił broń, która swobodnie zawisła mu na ramieniu. Złapał lecące do tyłu ciało byłego napastnika. Podał je do tyłu, gdzie fachowo się nim już zajęto. Jednego mniej na głowie, całkiem dobry początek, oby tylko tak dalej.
~ Jednego mniej. ~ ni to powiedział do niej, ni to do siebie. ~ Zostało czterech, miodzio.
Ostrożnie spojrzał, co się działo w środku. Zakładnicy w zbici w jedno ciało siedzieli pod jedną ze ścian. Napastnicy rozstawieni po całym sklepie pilnowali, aby sytuacja nie przerosła ich bardziej, niż do tej pory. Byli trochę zbyt nerwowi jak na jego gust, trzeba ich jakoś ostudzić w przeciwnym wypadku wybiją zakładników, a z rozpędu zastrzel siebie nawzajem.
Pora na drugi akt.
~ Podstawiamy autobus! ~ głos z megafonu był trochę zniekształcony, ale rozpoznał go, należał do szefa prowadzącego całą akcję. ~ Wy w środku podstawiamy autobus!
Spełnienie warunku napastników było sygnałem dla nich, aby zaczynali całe przedstawienie. Miało również odwrócić od nich uwagę, którą skupią na tym podstawionym autobusie. Udało im się jak zwykle. Nie lubił tej części roboty, gdyż zazwyczaj ktoś ginął i jak do tej pory byli to tylko napastnicy. Nie chciał, aby poległ ktoś od niego, jeśli ktoś miał już ginąć to niech będą to oni, ale miał dość wysyłania ludzi hurtem do Świętego Piotra.
Głęboki oddech i do dzieła. W pamięci przywołał obraz jak stali napastnicy i weszli do środka.
~ Policja! ~ wrzasnął agent. ~ Wszyscy na ziemie! Rzucić broń!
Zakładnicy i tak leżeli na podłodze, więc jeszcze bardziej do niej przywarli tuląc się do siebie w dzikim krzyku przerażenia.
Napastnicy nie byli tacy mądrzy i nie posłuchali wezwania do poddania się i złożenia broni, choć powtórzono je specjalnie dla tych, co mieli kłopoty ze słuchem. Nic to jednak nie pomogło, nie mieli ochoty poddać się policji. Za daleko się posunęli zabijając ochroniarza, nie chcieli iść do więzienia za morderstwo tego durnia.
Jeden z młodych łowców przygód miał w garści dosyć pokaźną strzelbę, której lufa niebezpiecznie zaczęła się obracać. Jedyne, co zdołał zrobić to przeładować broń nim przecięła go krótka seria z automatu. Siłą uderzenia była na tyle duża, że rzuciła go do tyłu. Wpadł na sklepową witrynę tłukąc i niszcząc całą dekorację. Zatrzymał się dopiero na po drugiej stronie na chodniku.
Nikt z tej czwórki nie przeżył zostali zlikwidowani, leżeli na podłodze, podziurawieni od kul wystrzelonych przez szturmujący pomieszczenie oddział specjalny. Tylko jednemu udało się wystrzelić w kierunku funkcjonariuszy, ale na szczęście nie był strzelcem wyborowym i spudłował.
Krzyki zakładników rozległy się w jego uszach, strach o życie był wręcz wyczuwalny, namacalny. Mieli za sobą kilka ciężkich chwil. Choć tak naprawdę nic nie zagrażało ich życiu, przecież nie grozili, że zaczną zabijać ich, to jednak swoje przeżyli. Będzie co opowiadać wnukom przy kominku w mroźne wieczory śmiejąc się z tego.
To był koniec, dla tych dzieciaków, definitywny, bo wieczny.
Martwą czwórkę otoczył kordon mundurowych gotowych dodać trochę ołowiu od siebie. To nie było potrzebne byli zabici na amen, bardziej martwi jak byli nie mogli już być. Byli nieszkodliwymi trupami.
Trinity obniżył lufę dymiącej broni, aż ta została wycelowana w ziemie. Przelotnie spojrzał na wciąż przerażonych zakładników wyprowadzanych przez sanitariuszy i policjantów. W ogóle nie spojrzał na tych, co leżeli martwi. Zginęli tylko i wyłącznie na własną prośbę. Nikt nie kazał im napadać na ten sklep. Pokręcił głową i ruszył do wyjścia, kątem oka dostrzegł wybitą witrynę sklepową, szkło na chodniku, krew. Mundurowi krzątali się obok kolejnego trupa, ten zginą z jego ręki. Nawet nie wiedział, który to był z rządu trup na jego liście zabitych, nie chciał wiedzieć, lepiej nie. Miał w sobie dziesięć dziur, ktoś inny musiał jeszcze do niego strzelać. Chłopakowi nie robiło to zbyt wielkiej różnicy, gdyż był martwy. Cholerny gówniarz! Ile miałeś lat szczylu? Piętnaście, szesnaście? I tak głupio przerwać swoje życie, przesrałeś sprawę stary.
Nie chciał wiedzieć, co nim kierowało, gdy zgodził się na udział w tym szaleństwie. To już nie było takie ważne, już nie, bo był trupem, stygnącym ze skończonym życiorysem. Ruszył do zaparkowanego wśród innych policyjnych wozów ich samochodu. Terenowy Chevrolet Tahoe.
~ Trinity, co u diabła się z tobą dzieje? ~ spytała go Pretorian.
Zatrzymała partnera przed samochodem. Znali się dłużej, niż razem pracowali i wiedziała doskonale, kiedy coś nie grało, jak obecnie. Jakaś sprawa go gryzła i nie miał zamiaru powiedzieć, co to było. Wyciągnięcie czegokolwiek z niego graniczyło wręcz z cudem, sam nigdy nie chciał powiedzieć. Twardziel.
Spojrzał na zamykanych w plastikowe worki zabite dzieciaki. Matki będą płakać po ich stracie, wiedział o tym doskonale, gdyż wielokrotnie był na takich pogrzebach, po cywilnemu, gdyż obawiał się ich reakcji, gdyby go rozpoznały. Dla nich winna była tylko jedna osoba, ta która zastrzeliła ich niewinnych dzieci. Miał dość takich widoków, scen. Wiele z takich synów poległo, gdyż kulą, która zabiła on wystrzelił. Nie mógł tak odejść, nie chciał podzielić losu tych dzieciaków, nie chciał zginąć i samemu przy tym polec śmiercią głupca.
Odwrócił się, nie było, na co patrzeć. Automat wsadził pod fotel obok kierowcy i sam na nim usiadł zatrzaskując drzwi. Nie miał tu już nic do roboty, cztery trupy jednego dnia starczą mu zupełnie. Kolejny udany dzień, jak sama cholera.
Pretorian pokręciła głową, były takie dni, że w ogóle nie potrafiła go zrozumieć, w takie dni chciała mu skopać dupę. Problem polegał na tym, że on był lepszy w tych klockach od niej. Nie miałaby szans w walce z nim.
Siadła obok niego za kierownicą, uruchomiła silnik samochodu i powoli ruszyła powoli z miejsca.
~ Te dzieciaki nie był starsze od mojej siostry. ~ powiedział po chwili spoglądając pustym wzrokiem gdzieś przed siebie. ~ Mam dość zabijania w imię prawa. Jestem tym wszystkim cholernie zmęczony. Rozumiesz mnie? Mam dość zabijania gówniarzy takich jak dziś. Mam dość.
~ Koś to musi robić! Wolę, aby do piachu poszedł taki jak on, niż ktoś od nas, czy ty. Nikt im nie kazał napadać tego sklepu. Po to zostaliśmy wyszkoleni. Ale masz racje, przerwa nam się przyda. Pogadam z szefem, aby przyznał na urlop.
Piasek powoli przesypywał się z ręki do ręki, w końcu reszta opuściła dłoń trafiając na wciąż ciepłą plażę. Dłoń zaczęła zgarniać pasek na dwie kupki. Powoli, z małym uporem budowniczego powstał dwie kupki prawie podobne do siebie, kiedy uznał, że urosły do odpowiednich rozmiarów przestał dosypywać do nich piasek. Spojrzał to na jedną, to na drugą. Zamknął oczy, wziął głęboki oddech i ze świstem wypuścił powietrze z płuc. Obie kupki rozpadły się w jednym i tym samym momencie, gdy uderzyły w nie kanty silnych i wielkich dłoni. Piasek jak fontanna wody rozsypał się na boki, część trafiła na jego spodnie.
Otworzył oczy i bez wyrazu przyglądał się swemu dziełu, nim podniósł głowę do góry. Słońce powoli kryło się za horyzontem, krwawe promienie przechodziły przez białe obłoczki na niebie.
W twarz dmuchał mu chłodny wiatr znad oceanu przesiąknięte wilgocią wróżąc nadejście załamania pogody. Tłumaczyło to brak turystów na plaży, co jemu było jak najbardziej na rękę, cenił sobie spokój.
Rozejrzał się dokoła poszukując kogoś, nie był sam, wraz z nim przyszła z nim koleżanka, znikneła mu z oczu kilkanaście minut temu, miała iść potaplać się w wodzie. Lekki uśmiech zagościł na jego twarzy. Dostrzegł jej głowę wśród pieniącej się fal uderzających o plaże.
Otrzepał się z piasku, wziął w ręce buty, które leżały obok niego. Wolnym krokiem ruszył w jej kierunku. Widać, że miała całkiem dobrą zabawę, zdecydowanie lepszą ode niego.
Leżała podparta na łokciach bosymi stopami w kierunku oceanu. Miała zamknięte oczy, głowę odchyloną do tyłu. Poddawała się przechodzącym po niej falom, zakrywały ją tak do piersi. Na twarzy malował się słodki uśmiech rozkoszy i zadowolenia.
Ubrana była w mokre od morskiej wody dżinsy. Granatowy biustonosz od bikini oraz nie zapiętą białą kamizelkę bez rękawów, która niewiele zakrywała. Obecnie luźno wisiała po bokach również mokra jak cała reszta.
Przypominała mu syrenę, która wyskoczyła na brzeg, aby kusić swym pięknym ciałem młodych mężczyzn i sprowadzać na nich kłopoty, czy złapać ostatni cieplny promień słońca nim te skryje się za łukowatym horyzontem, gdzieś za oceanem.
Stanął za nią i spoglądał na nią z góry, westchnął ciężko. Każdy malarz patrząc na nią dostał by takiego natchnienia, że powstałe pod nim dzieło nie miałoby sobie równych. Przelany na płótno cudny widok zostałby następnie ukryty przed całym światem, aby nikt nie mógł zakochać się w nim jak on w tej pięknej Wenus z Milos. Jego własnej bogini miłości.
Otworzyła prowokująco oczy, które jarzyły się w ostatnich promieniach tego dnia, płonące szmaragdy. Jak diamenty lśniły krople wody na jej równo opalonym ciele. Nie znał faceta, który nie dostałby ataku serca na jej widok.
Odpowiedział lekkim uśmiechem, który nie kosztował go zbyt wiele wysiłku. Kucnął obok niej, podniósł wyrzucony przez fale na plaże kamyk. Podrzucił go kilka razy nim cisnął nim w nadchodzącą fale jakby miał zatrzymać ją przed wdarciem się spienionej wody na piaszczystą plażę. Przeszył fale i poleciał dalej, aby zniknąć w kolejnej nadchodzącej.
Kolejna fala przeszła po jej ciele przynosząc ze sobą ukojenie i spokój.
~ Kiedy mówiłaś, że idziesz do wody, nie wiedziałem, że masz na myśli coś takiego.
Powiedział nie przyglądając się pięknemu widokowi, jaki prezentowała boska piękność morskich otchłani. Jakby nie robiło na nim żadnego wrażenia malujący się przed nim obraz, a przecież nie był wykuty z kamienia. Też miał serce, tylko gdzieś głęboko ukryte.
Kolejny kamyk wystrzelił w kierunku nadchodzącej fali, przeszył ją i poleciał dalej.
Położyła się na brzuchu i podciągnęła się w jego kierunku. Fale zalewały ją już tylko do pasa. Dłonie podparły brodę. Figlarny uśmiech błysnął w jego kierunku, a zielone oczy nie spuszczały z niego wzroku.
~ Powinieneś się bardziej wyluzować.
~ Wyluzuję się za rok. Kiedy dostanę kolejny urlop. ~ odparł prostując się, uśmiech zniknął mu z ust, pojawiło się ponure oblicze zmęczenia, tak jakby w ogóle nie odpoczął przez ten dwutygodniowy urlop. Wyglądał zdecydowanie starzej, niż miał lat. ~ Jakby tego było mało…
Przerwał i nie miał zamiaru dokańczać, ale wiedziała, o co mu chodzi. Znała całą jego historie, tylko mu współczuła. Miał totalnego pecha, co do dziewczyn i życia w ogóle, nie miało w zwyczaju go rozpieszczać. Ostatnią, którą poznała później sam aresztował. Wcześniejsza zaczęła z nim chodzić, aby zrobić na złość swemu byłemu chłopakowi. Został zmuszony do obrony koniecznej, złamał mu szczękę w dwóch miejscach. Jeszcze wcześniejsza rzuciła go dla innego. Miał pecha, co do dziewczyn, nie potrafił znaleźć sobie tej jedynej. Fakt kobiety to nie wszystko, ale jakoś życie bez nich było totalnie puste.
Zwinnym ruchem zrobiła przewrót do tyłu. Pchnęła go, upadła na piasek. Ta z figlarnym uśmiechem na twarzy usiadła na nim okrakiem mocząc go.
~ Rozchmurz się! ~ rozkazała mu. ~ Zawsze zostaję ci ja. Nie jestem byle, jaką rozpieszczoną gówniarą, która nie wie, czego chce od życia, a przede wszystkim od faceta.
~ Tak ty jesteś dorosłą kobietą, która wie, czego chce od życia i od mężczyzn i wie jak dostać właśnie to.
Prawie roześmiał się.
~ Nie kpij ze mnie!
~ Ani mi to w głowie.
Nadal znajdowała się na nim, ręce zarzuciła mu na szyje. Jej usta lekko go musnęły, prowokując go do jakiegokolwiek ruchu. Jego odpowiedź nie była tą, którą się spodziewała.
~ To jest molestowanie seksualne.
~ Ja ci dam molestowanie! Kto pierwszy w motelu Denver molestował?
~ Ja miałem wtedy stłuczone trzy żebra, lekki wstrząs mózgu, wybity bark, dwie rany od noża! To był cud, że wyszedłem z tego w jednym kawałku.
~ Nawet gdybyś był jedną nogą w grobie, to by ci nie przeszkodziło w dokonaniu tego, co w tedy zrobiłeś! Nie mów mi takich głodnych kawałków.
Zrzucił ją bez większej trudności i wstał, ta spojrzała na niego z lekkim grymasem nie zadowolenia na twarzy. Widziała jak się oddala w kierunku małego domku, który zajmowali oboje, oddalonego o jakieś sześćset jardów od plaży na małym wzgórzu otoczonym przez zagajnik palm.
~ Hej, stój! ~krzyknęła i ruszyła za nim biegiem.
Dogoniła go dopiero na schodach prowadzących do domku i to dla tego, że poczekał na nią. Nie była to może willa, ale im odpowiadał. Jedno piętrowy, skośny dach, weranda, duża wanna, sauna, sypialnia dosyć spora z łożem, które spodobało się jemu odraz jej.
~ Jutro wracamy, lecz coś mi mówi, że ta noc będzie nie do zapomnienia. ~ powiedział pełen wiary.
~ Jasne, bo tej nocy śpisz sam w swoim pokoju i nie licz na drapane! O kolacji również zapomnij. ~ mówiła poważnie jak zwykle machając mu przed nosem palcem. ~ nie ma litości dla zwierząt.
~ Zobaczymy, zobaczymy.
Jego słowa nie zrobiły na niej żadnego wrażenia. Była pewna, że nim minie północ przyjdzie, a raczej przyczołga się do niej błagając o łaskę i przebaczenie. A wtedy zostanie odprawiony z kwitkiem.
Siedział w wannie i czytał ciekawą lekturę, jaką było „Bractwo Kamienia” Dawida Morrella. Nie znalazł do tej pory zbyt wiele czasu, aby wziąć się za nią porządnie i z tego powodu miał małe zaległości w czytaniu. Wykorzystywał do tej pory każdą nadarzającą się okazje, a nie było ich zbyt wiele. Kąpiel była tak samo dobrą chwilą jak każda inna, jeśli tylko miał w niej spokój.
Z wielką łapczywością pochłaniał kolejne strony za stroną, rozdział za rozdziałem. Lubił czytać książki o szpiegach, tajnych organizacjach rządowych, poza, obcych, tajnych agentach. Szanował ich, gdyż metody, jakimi się posługiwali były czyste i jasne, każdy wiedział, kim był czyj wróg, darzyli się specyficznym szacunkiem, nie potrafił tego dokładnie określić. Nie to, co w jego fachu, gdzie każdy strzelał do każdego jak do tarczy. Traktowali się jak zwierzęta, a nawet i gorzej. Ale było z drugiej strony bliskie życiu, bliższe okrutnej prawdy o współczesnym mu świecie.
Odłożył książkę w momencie, gdy drzwi do łazienki otworzyły się, a do środka weszła we własnej i nie powtarzalnej osobie jego koleżanka. Ubrana była w długie do podłogi kimono z wyhaftowanym tygrysem na plecach, był to jego ciuszek. Kupił go tydzień temu.
~ Co, koniec obrazy? ~ spytał ironicznie.
~ Nie koniec, przyszłam pertraktować warunki zawieszenia broni.
Rozwiązała związany w pasie pas obi i pozwoliła, aby okrywające jej ciało kimono spadło na podłogę obok jej stóp. Stała obecnie przed nim zupełnie naga.
Znał każdy milimetr tego ciała, wielokrotnie jego dłonie i usta błądziły po nim szukając drogi do raju. Nie miała przed nim żadnych tajemnic, sekretów, nie wstydziła się, że pożera ją wzrokiem, dotyku tego delikatnego i tego bardziej silniejszego.
Jędrne piersi były kształtne i mieściły mu się z trudem pod dłonią. Płaski brzuch, twardy od ciągłych ćwiczeń i pracy, z lekkim zarysem mięśni. Jego wzrok zjeżdżał w dół do intymnej części kobiecego ciała równo wygolonego, został tylko mały pasek włosów na wzgórzu.
Wstał, woda ciurkiem spływała po nim. Jaśniało jakby natarł je jakimś oliwką, a skóra przesiąknięta była zapachem drzewa sandałowego. Wyciągnął ku niej rękę i pomógł wejść jej do wanny.
Zanurzyli się obejmując się, a ich usta połączyły się długim i namiętnym pocałunku.
Nie byli razem, nie byli kochankami, każde żyło własnym życiem. Seks sprawiał im przyjemność i to decydowało, że spędzali tyle czasu ze sobą, tylko to, oprócz roboty ich łączyło. Firma, jej regulamin, zabraniała na wykroczenie poza strefę służbową w stosunkach między pracownikami. Drugi powód, który stawał im na drodze był osobisty, za dobrze się znali, za bardzo cenili swoją przyjaźń, nie chcieli jej tracić. Większe uczucia mogły spowodować śmierć jednego z nich w trakcie działań operacyjnych.
~ Moje warunki będą ciężkie. ~ oznajmiła mu
~ Ale do przyjęcia.
ROZDZIAŁ 1
„SZKOLNY TELEGRAF” z dnia 12 września 2000 roku
„WEDŁUG POLICJI ZA OSTATNIMI NAPADAMI NA SKLEPY STOJĄ UCZNIOWIE Z JEDNEJ ZE SZKÓŁ ŚREDNICH NASZEGO MIASTA. DOCHODZENIE PROWADZĄC PRZEZ OFICERÓW MA W NAJBISZYM CZASIE ZAKOŃCZYĆ SUKCESEM, UJĘCIE SPRAWCÓW JEST TYLKO KWESTIĄ CZASU, ZAPEWNIAJĄ POLICJANCI. WEDŁUG SPECJALISTÓW SIEDMIU NAPSTNIKÓW PRZEBRANYCH ZA ZAWODNIKÓW LICEUM „ ULYSSESA GRANDA” .
POLICJA ZNOWU ODWIEDZA PO KOLEI WSZYSTKIE SZKOŁY W MIEŚCIE.”
Szkolna gazetka została przerobiona na papierową kulkę i wysokim lobem posłana do kosza na śmiecie. Odbiła się od ściany i wpadła do środka.
W szatni panował zaduch, powietrze było przesiąknięte potem z męskich ciał i ich ciuchów, które walały się, jeśli nie wszędzie to prawie wszędzie. W szatni była zebrana cała drużyna footballowa liceum Roosevelta wysłuchując artykuł, jednego z wielu artykułów wiodącej dziennikarki. Część klęła na nią, reszta siedziała cicho, byli zmęczeni treningu, co raz bliżej było do rozpoczęcia sezonu, a nowi nie byli pewni czy znajdzie się dla nich miejsce w drużynie.
~ Russell, czy twoja dziewczyna musi pisać takie bzdury? ~ padło pytanie z kąta
Zakamarku wyłonił się John Silver, Long John Silver – obrońca. Jak na siedemnastolatka był bardzo wyrosły, jeden chodzący mięsień mierzący sobie dobre sześć stóp i trzy cale. Ciało było wybudowane na bazie sterydów i siłowni. Szeroki jak wysoki, twarz gładko ogolona. Kwadratowa szczękę, prosty nos, pełne usta. Czarne włosy krótko obcięte z trzema paskami w kolorze czerwonym. Brązowe oczy były zwierciadłami duszy mrocznej i pokrętnej. Biały ręcznik z trudem obejmował go w pasie. Z góry spojrzał na niższego od siebie napastnika.
John miał już kontakt z prawem od drugiej strony, cztery razy aresztowany za zbyt brawurową jazdę, raz mu zabrano prawo jazdy, ale odrazu załatwił sobie nowe. Oprócz szybkiej jazdy słynął z tego, że był brutalny na boisku i poza nim. Nie raz komuś coś złamał, obił, wybił.
~ Robi nam złe oblicze.
Napastnik podniósł lekko głowę do góry, był niższy od niego o blisko trzy cale.
~ A masz coś do ukrycia? Boisz się, że napisze o tobie? ~trafił w słaby punkt.
~ Przeginasz. ~ ostrzegł go stukając palcem w jego klatkę piersiową. ~ Uważaj, gdyż możesz mieć kłopoty, które przerosną ciebie chłopaczku, uważaj.
~ Silver! ~ basowy głos trenera rozległ się w szatni. ~ Posadź gdzieś swoją dupę, abym mógł ją widzieć. To samo się tycz ciebie, Drako. ~ poczekał, aż zajęli swoje miejsca. ~ Po ostatnim ataku na sklep przez bandę gówniarzy policja czepia się wszystkich po kolei. Jak wiecie od naszej słodkiej pani dziennikarz, policja znowu nas nawiedziła. Oto i oni.
Do środka wpuścił dwóch tajniaków, którzy nie byli zadowoleni, że kazano im jeździć po szkołach i użerać się ze smarkaczami.
~ Detektywi Bern i Trentot, zadadzą wam kilka pytań.
Szła wolnym krokiem, ale dało się dostrzec tą dumę i pewność siebie, jakie przemawiały z każdym krokiem. Była w maturalnej klasie i prowadziła szkolną gazetkę. Nie była, co prawda szefową, lecz jedną z pięciu piszących do niej osób, wybrała rubrykę wydarzenia miejskie, sprawy ostatnich napadów.
Spojrzała na zegarek, dochodziła trzecia, miała zaraz spotkać się z Jackiem, a o piątej z Ericem. Zmarszczyła brwi, zaraz spotka swego chłopaka, a później z byłym. Nie zastanawiała się za bardzo nad tym, co czuje Bross, gdy widział ją z Russellem. Nie interesował ją zdanie Jacka na temat spotkań z były chłopakiem.
Poprawiła włosa zakładając pasmo za ucho spadające na twarz. Były jasnego kolory, tylko tyle dało się o nich powiedzieć. To nie był jej naturalny kolor, był ciemniejszy, o czym świadczył odrosty.
Miała pięć stóp i siedem cali wzrostu. Oczy błękitne jak spokojne wody Pacyfiku, czy jak utopione w górskim potoku dwa diamenty, miały w sobie pewnego typu magie przyciągania do siebie mężczyzn. Cera jasna, nie lubiącą zbytnio promieni słonecznych. Oblicze poważne, o głębokim zamyśleniu, jakby jej myśli dawno opuściły ten układ słoneczny, o czym ona w ogóle nie miała pojęcia. Zadumienie często było rozświetlane przez szeroki i gorący uśmiech. Kiedy się śmiała potrafiła nim roztopić największe bryły lodu i przynieść światło, tam gdzie był mrok piekielny.
Ubrana była w obcisłe spodnie z czarnego materiału bez kieszeni, biały podkoszulek z małym dekoltem. Nie nosiła biżuterii. A słodka woń perfumów niosła się za nią.
Pokonała ostatni zakręt i znalazła się na swojej ulicy, od dwóch lat mieszkała w dzielnicy domków – North Star, po tym jak przeprowadziła się z Zachodniej Dzielnicy, na której się wychowała. Podniosła wzrok do góry i dostrzegła swoje szczęście. Przed domem zatrzymał się szary Jeep Icon, takim samochodem jeździł jej chłopak, Jack Russell. Stał obok auta, miał na sobie granatowe spodnie, tego samego koloru bluzę i czerwoną kurtkę z wielką, białą literą T, był zawodnikiem Kamiennych Tygrysów. Taką samą miała u siebie w pokoju, dostała ją od niego, gdy tylko zaczęli chodzić ze sobą.
Jack miał sześć stóp wzrostu, czarne włosy krótko ścięte, ale kiedy były dłuższe miały tendencje do samo układania się, czego osobiście bardzo nie lubił. Oczy brązowe o spokojnym, ciepłym i pełnym zaufaniu spojrzeniu. Skóra nosiła jeszcze resztki południowego słońca z wakacji. Sylwetka typowa dla sportowca, dobrze zbudowany.
Przywitanie było dosyć chłodne jak na parę, ale byli na ulicy i to na dodatek przed jej domem i nie chcieli ryzykować kłopotów z rodzicami Jenny.
~ Jak było na treningu?
Ruszyli w kierunku domu trzymając się za ręce. Oboje byli jak dwa bieguny magnezu. Ona była bardzo żywiołowa, żywe srebro, trudno było jej ustać w jednym miejscu. Lubiła szaleć na dyskotekach, wtedy było trudno im dotrzymać jej kroku. A do tego w każdej chwili mogła zrobić coś naprawdę szalonego, coś czegoś by się po niej nie spodziewał. On był zupełnie inny, cichy, spokojny, unikał tłumów. Do półki jej nie poznał i wszystkich klubów w mieście.
Te i wiele innych różnic było powodem, dla którego oboje się zeszli.
~ Gestapo? ~ spytał ~ Przynieśli mas zdjęć z kamer ochrony, a twój artykuł wywołał kolejną burze.
~ Czy wymieniłam czyjeś nazwisko? ~ spytała oburzona. ~ Nie! Nikt nie wie, kim byli napastnicy.
Zamilkli wchodząc do domu, nikogo nie było, co bardzo zdziwiło Jenny. O tej porze jej mama była dawno domu, oby tylko nic się nie stało jej w drodze do domu.
Przy lustrze nie znalazła żadnej karteczki z wiadomością do niej. Nie myślała nad tym zbyt długo. Odwróciła głowę do tyłu, Jack położył ręce na jej ramionach i zbliżył się do niej. Nie broniąc się skryła się w jego ramionach, w przystani bezpieczeństwa. Czuła drzemiącą w nich siłę, twarde jak głaz ramiona otaczały ją ciasnym kręgiem.
Usta po chwili połączyły się w mocnym i gorącym pocałunku. W ustach języki starły się w miłosnym tańcu pełnego szaleństwa i uniesienia.
Przerwali na chwile wciąż mierząc się czułymi spojrzeniami. Na jej twarzy malował się zadowolenia i częściowego zaspokojenia uśmiech.
~ Słyszałam, że policja z wami rozmawiała. I co…?
Jak zwykle była perfekcjonistką, zawsze myślała o pracy, pragnęła zdobyć parę ciekawostek, aby napisać nowy materiał do szkolnej gazetki. Czasami się zastanawiał, czy nie potrafi myśleć o niczym innym jak o pracy w gazecie.
Ruszyli na górę, do jej pokoju. Schody z drewna pod sporym kątem prowadziły na górę, z trudem wchodziło się po nich trzeba było zawsze uważać, aby nie uderzyć się w głowę.
Na pierwszym i jedynym piętrze mieścił się pokoje córek państwa Harper, starszej Kariny i właśnie Jenny oraz sypialnia rodziców dziewczyn, druga łazienka, wejście na mały taras.
Pokój nie należał do tych dużych, ale nie narzekała na brak kąta dla siebie i swojej pracy. Przy oknie z widokiem na ulice było biurko, na którym trudno było o porządek obok komputera walały się jakieś papiery, książki. Tuż przy drzwiach było łóżko zaścielone, co dosyć często nie zdarza się. Między łóżkiem, a biurkiem znajdowała się półka z kilkoma szufladami. Na tej samej ścianie były trzy półki wiszące w zasięgu ręki będąc na łóżku. Na drugiej ścianie znajdowała się szafa i regał oraz zawieszone tablice korkowe ze zdjęciami, które sama robiła. Fotografika była jej hobby, a przy okazji pomagało w dziennikarskim fachu.
Siadła mu na kolanach obejmując go za szyje.
~ Więc co masz do powiedzenia? ~ nie poddawała się tak łatwo
~ Czy wykorzystasz to przy kolejnym artykule przeciw Silverowi? Po ostatnim był na ciebie cholernie wściekły, no cóż nie dziwię mu się po tym jak obsmarowałaś.
Long John Silver nie pałał do niej wielką miłością prosto z serca, zwłaszcza po serii artykułów, w których wyciągnęła na światło dzienne kilka spraw, w które był zamieszany obrońca, a dyrekcja szkoły przymykała na niektóre oko. Wymieniła każdy jego błąd, w tym szaleńczą jazdę nowym samochodem marki BMW, co kosztowała go utratę prawa jazdy na parę tygodni. Nie przejmowała się nim, jak do tej pory tylko dużo zamieszania robił i nic więcej.
~ Nie, nie wykorzystam.
Jack przyjrzał się uważnie. Wiedział, że może jej ufać w tej sprawie.
~ Jak zwykle czepiali się Silvera i Drako, reszta miała jakieś wytłumaczenia na ten wieczór.
Jak zwykle czepiali się tej dwójki. Nie wiedział, czemu, ale kłopoty ubóstwiał ich jak nikogo innego.
Dała sobie spokój z pracą, a zajęła się przyjemnościami – czyli nim. W szkole nie miała dla niego zbyt wiele czasu, gdyż miała spotkanie kółka redakcyjnego, co im zostało to dla niej było stanowczo za mało. Zakochała się i to poważnie. Kiedyś nie zastanawiała się nad dniem jutrzejszym, żyła tylko chwilą nie martwiąc się na zapas. Obecnie dokładnie rozważała każdy krok. Nie długo skończy szkołę i wyjedzie z North Rock i zacznie studia na uniwersytecie stanowym, czy innej uczelni wyższej w kraju. On zostanie tutaj i przez ten rok nie będzie jego przy niej, czego nie może przetrawić. Nie chciała wyjeżdżać, pragnęła być z nim cały czas, nie wie jak przeżyje rozstanie z nim.
Na początku będą do siebie dzwonić, co dziennie, spotykać się w każdy weekend. Ale co później? Będzie miała więcej pracy, nie zawsze nie będzie miała okazji przyjechać do rodziców i nie zawsze on będzie mógł przyjechać do niej. Nie będą się widzieć tygodniami, aż dojdzie do tego, że zerwie się konta między nimi. Jego serce, które do tej pory należało do niej mogło nagle dostać się we władane innej, ale co gorsze swoje serce odda komuś innemu. Nawet nie chciała o tym myśleć.
Na członków drużyny sportowej zawsze czyhało wiele dziewczyn, pragnęły tylko zdobyć trochę sławy nawet idąc jednym z nich do łóżka, a zwłaszcza dziewczyny z drużyny dopingującej.
Przyszłość malowała się w ciemnych barwach, jeśli tylko wyjedzie straci go już na zawsze.
Nigdy w ten sposób nie podchodziła do żadnej sprawy, żyła z dnia na dzień, nic nie było w stanie zmusić jej do myślenia nad dniem, który dopiero, co miał nadejść. Żyła chwilą, jakby była to jej ostatnią. Lecz kiedy nadeszła ostatnia klasa i na horyzoncie pojawił się właśnie Jack, zaczęła się martwić tym, co było dla niej zakryte przez los, tak jak dla reszty śmiertelników.
Z optymistki przeradzała się w pesymistkę. Jak do tej pory przyszłość jej nie interesowała, tak teraz pragnęła poznać ją, gotów była za nią oddać za poznanie jej. Teraz zaczęła doceniać podejście do życia pewnej osoby, zresztą pesymisty z krwi i kości, który jeśli chodzi o planowanie mógł dorównać samym Niemcom i ich dokładności.
Kiedy chodzili ze sobą drażniło ją to, zawsze miał zaplanowane każde pięć minut swego życia. Nie był spontaniczny, pamiętała, ze kiedyś mu to zarzuciła. Obecnie…, słów jej zaczęło brakować i doszła do zdania, które zachwiało jej całym światem. Lepiej mieć jakiś plan, choćby i awaryjny, ale jakiś plan, niż żyć nie przejmując się, że jutro cały świat stanie człowiekowi na głowie.
Do półki czuła, że ją obejmuje, bicie jego serca w ten sam takt, co jej, wszystko było dobrze.
Próbowała zapomnieć o czarnych myślach i udawać, że wszystko jest jak należy, gdy nie było. W bezpiecznej zatoce zapomnienia jego ramion żadna zła myśl nie miała prawa do niej się nawet zbliżyć, a dopiero, co niepokoić. Czas w tej przystani bardzo szybko mijał, zbyt szybko, pragnęła, aby stanął w miejscu, a najlepiej byłoby, gdyby się cofał i dawał im wieczność dla siebie. On jednak gnał jak opętany do przodu nie bacząc na jej prośby, błagania. Szybciej, szybciej, byle do przodu, nigdy wstecz. Nie zostało jej nic innego jak czerpać z każdego spotkania, z każdej sekundy bycia razem tyle ile się dało i więcej. Każda minuta to sekunda, a każda godzina to minuta z nim. Czuła wielki ból w środku.
Z trudem przeżywała rozstania, choćby na kilka godzin. Chciała, aby był przy niej cały czas, dni i noce, tylko z nią i z nikim więcej, do końca dni, życia danego przez Boga. Jej prośba nie mogła się spełnić tak jakby tego pragnęła. Musiało wystarczyć jej to, co miała, a to było za mało.
Czarny Mercury staną za szarym Jeepem. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie był to klasyczny oldtimer. Po wieloletniej służbie u pewnej starzej pani z Norway ze stanu Maine. Był stary, ale w doskonałym stanie, starsza pani nie jeździła nim za wiele z powodu złego stanu zdrowia, sprzedała mu go za dwieście osiemdziesiąt dolarów. Od razu przeszedł gruntową przemianę. Wpierw obniżono zawieszenie, chromowane listwy dolne i wzmocniono całą konstrukcję, auto przybrało trochę na wadze. Silnik został przerobiony przez niego i dwóch kumpli. Dorzucono mu kilkanaście koni więcej, a do tego doszła turbina. Drzwi dysponowały małymi szybami z grubego szkła, które nie dało się opuścić. Zamontował dobrą klimatyzację z jakieś limuzyny oraz elektrycznie otwierany szyber dach pokryty stalową płytą. W środku była skóra i chromowane części, które znajdywał na złomowiskach. Nie mogło rzecz jasna zabraknąć doskonałego radia z odtwarzaczem CD, pięć głośników, które załatwili jego kumple.
W tym dosyć dziwnym czołgu, który rozpędzał się do stu czterdziestu mil na godzinę, z włączoną turbiną prędkość wzrastała o trzydzieści pięć mil siedział osiemnastolatek. Mierzył sobie ponad sześć stóp wzrostu. Brązowe włosy były zawsze za długie, ale dzięki temu same się układały jak chciały. Oczy szare jak popiół, ponure, rzadko ktokolwiek widział, aby był pogodne, przypominały czasem niebo tuż przed deszczem. Twarz pociągła, nienawidziła maszynki do golenia i unikała jej jak diabeł święconej wody. Nie było w niej niczego, co by ją wyróżniało pośród wielu innych młodych twarzy. Nosił się zawsze w ciemnych barwach, najbardziej upodobał sobie czerń. Tego dnia miał na sobie granatowe dżinsy, w pasie gruby skórkowy pas z potężną klamrą. Czarny podkoszulek, sportowe buty w tym samym kolorze. Obok niego na fotelu leżała ciemno granatowa kurtka sportowa z białą literą W. Dodatkami był na lewej ręce zegarek, ciężki japoński złom, który jako jedyny przetrwał dłużej niż miesiąc, a kosztowa go pięć dolarów. Na serdecznym palcu lewej dłoni znajdował się srebrny pierścień, prezent od byłej dziewczyny, talizman, pamiątka, odstraszał inne dziewczyny.
Wziął granatową kurtkę z fotela. Z przodu była litera W – Wikingowie oraz numer, z którym grał, trzynastka. Na plecach znajdowała się głowa wikinga, rude włosy zaplecione w dwa warkocze, srogie rysy twarzy, a wzrok, gdyby umiał zabijać posłałby wszystkich wokoło do Wahali. Broda miała kształt trój zęba. Na głowie nosił hełm z dwoma rogami.
Pod nią był zeszyt, prowadził w nim swoje notatki i zapisywał, co ważniejsze sprawy, w tym również wykłady dla Jenny.
Zamknął samochód, był zaopatrzony w zamek centralny i alarm, kolejny bajer, który dołożył do niego. Wolnym krokiem ruszył na co tygodniowe zajęcia z historii, którą wykładał przez głupi żart. Nie narzekał. Przychodził do nie z kilku powodów, aby jej pomóc w nauce, aby samemu czegoś nowego się nauczyć i sprawdzić, czy nadaje się na wykładowcę – nie. Był jeszcze jeden powód, skrywał go przed całym światem, przed nią, a zwłaszcza przed samym sobą.
Pięć pokojów, dwie łazienki, kuchnia, piwnica, nad garażem znajdowały się dwa pokoje gościnne. Znał na pamięć rozmieszczenie całego domu, każdy kont.
Trawnik był równo przystrzyżony, zadbany, nic nie walało się nie potrzebnie. Na podjeździe stał samochód rodziców, Chevrolet. Nie widział jeździły na zmianę srebrnym Chryslreem PT Cruzier, ale był pewien, że była w domu, a to dlatego, że przed domem stał Jeep Jacka.
Nacisnął tylko raz dzwonek i rozległ się głos dzwonów, jakby stał obok jakieś katedry. Czekał tylko chwile na otwarcie drzwi. Nie spodziewał się, że osobiście pofatyguję się do niego Jenny, a zwłaszcza, gdy jest u niej Jack. Miała na sobie czarne spodnie i tego samego koloru podkoszulek, a na twarzy szeroki i promienisty uśmiech.
~Cześć, wejdź.
Jej dźwięczny głos był kiedyś muzyką dla uszów, obecnie również. Lekko uśmiechnął się wchodząc do środka. Zamknęła za nim drzwi. Stanął na przedpokoju.
~ Dzień dobry.
W salonie jak dostrzegł siedziała jej mama i oglądała jakiś program telewizyjny. Odparła tym samym, pod niosła się trochę z fotela, aby spojrzeć na gościa.
Jenny pobiegła na górę, nie musiał zgadywać jaki był tego powód, strasznie była niecierpliwa, a zwłaszcza jeśli chodziło o niego. Była zakochana w chłopaku, za którym nie powinien przepadać, przecież on był wcześniej chłopakiem Jenny i powinien być na niego wściekły, a nie był.
Zdjął buty i ruszył za nią na górę i tak jak się spodziewał zastał Jacka w jej pokoju. Kiwnął głową na przywitanie choć był od niego starszy. On tu był obecnie samcem alfa, przegrany przyznaje się do porażki z honorem i nie robi scen.
~ Witam.
~ Cześć.
Uścisk dłoni był już silny jak przystało jak na facetów. Kości żadnemu nie pękła. Nie było dalej żadnych morderczych spojrzeń, pełnych wyzwania do boju o kobietę, nikt nikogo nie straszył. Zachowywali się jak cywilizowani ludzie w towarzystwie damy.
Nie uważali się za wrogów. Jack wygrał, Eric pogodził się z porażką i przyjął ją godnie. Osobiście nie miał nic do nowego chłopaka, to był wybór Jenny, nie jego i uszanował go i odsunął się na bok, bo nic innego mu nie został. Obserwował i badał bardzo uważnie sytuacje.
Godzina piąta bardzo szybko zbliżała się, była to jego godzina z nią sam, na sam. Kończył się czas Jacka i doskonale o tym wiedział, tak jak on i nic nie mógł na to poradzić. Ufał dziewczynie, że tylko pomagał jej w nauce, gdzie sam nie mógł jej pomóc.
Bross siedział na obrotowym krześle, odwrócił się plecami do drzwi, wzrok skierował na ulice za oknem. Oni zeszli na dół, głos lekko ściszyli schodząc po schodach, nie chcieli, aby ich podsłuchano.
~ Kiedy się spotkamy? ~ spytał ją
~ No… jutro. ~ odparł.
Założył i zasznurował buty. Jego oczy spoglądały ku górze, ku pięknemu aniołowi, cud bogini. Wyprostował się. Krok do przodu. Wdech. Wydech. Usta połączyły się w krótkim pocałunku, w nim poczuła się jakby stanowiła z nim jedność. Jej schronienie, zatoka bezpieczeństwa oddala się od niej powoli i nie mogła jej zatrzymać. Poczuła jakąś rosnącą pustkę.
~ Zadzwonię. ~ obiecał jej.
~ Będę czekała. Czekam.
Stanęła w drzwiach jej wzrok zmierzał w dal za oddalając się Jeepem, aż zniknął za zakrętem. Pustka, która rodziła się obecnie przybrała ogromnej wielkości. Rozstania nawet na kila godzin trwały jak wieczność, były nie do zniesienia. Ból przeszył ją na wskroś.
Zamknęła drzwi, odjechał obecny, czekał były. Dziwne, ale prawdziwe i cholernie pogmatwane. Szybkim krokiem weszła na górę. Siedział nadal spoglądając na ulice. Nie miała pojęcia czemu, ale zawsze kiedy wchodziła, a on był sam przez moment, to zawsze lustrował ulice. Jeśli wcześniej nie miał powodu, tak obecnie obserwował jak Jack znika za horyzontem. Miał pięć minut swojej glorii.
~ Zabierajmy się do roboty.
~ Jestem gotowa.
~ Dzisiaj w planach mamy wielkie odkrycia geograficzne. ~ powiedział wyciągając jakąś kartkę ze swojego zeszytu. ~ Mam nadzieje, że swój temat przygotowałaś.
~ No oczywiście!
~ To, do roboty.
Godzina bardzo szybko minęła na rozmowie na temat historii, z jednej strony to dobrze, gdyż nie potrafiła na niczym inny się skupić jak na nieobecnym chłopaku, źle gdyż pragnął wciąż być przy niej. Na raz nie dało się zadowolić dwojga, gdy każde z nich pragnie co innego. Choć nie raz siedział dłużej, gdy przychodziła pora podzielenia się z ciekawostkami, albo po prostu rozmawiali, jakby nigdy nie rozstali się. Zawsze szerzże.
Bross nigdy nie był dobrym mówcą, lepiej wychodziło mu słuchanie i doradzanie. Bóg nie był hojny jeśli chodzi o dar mowy w jego przypadku. Kiedy mówił za wiele, to zaczyna bredzić. Ale potrafił doradzić.
Harper zawsze z wielka chęcią dzieliła się z nim informacjami. Robiła to, gdyż ufała mu i cokolwiek padło w trakcie rozmowy, nigdy nie opuszczało pokoju, dyskrecja była najważniejsza. Każdy problem był brany z należytą powagą, nie dzielił na te łatwe, które można tak po prostu potraktować ulgowo i te poważne, które były co do rozwiązania wręcz gardłowe.
Tematyk tych rozmów była różna jak noc i dzień. Część dotyczyła życia osobistego jednego, albo drugiego, najważniejsze wydarzenia z życia artystycznego i kulturowego, zahaczali również o sport. Artystyczna dusza Jenny nie raz ścierała się pesymistyczną, czysto realistyczną duszą byłego chłopaka. Nie pojmował czasami jej prac, ale rozumiał przeciętnego zjadacza chleba i jego podejście do sztuki.
Czas przeznaczony na dzisiejszą lekcje dobiegł końca i musiał wracać, gdyż czekało go jeszcze wiele pracy w domu, której nie mógł odłożyć na później. Zebrał swoje notatki.
~ Za tydzień wojna, Stany Zjednoczone, kontra Meksyk. Od razu po niej Wojna Secesyjna, przyczyny, skutki i tak dalej.
Zapisała na kartę.
~ Co robisz w Sylwestra?
~ Nie wiem, jeszcze nie myślałem. A co?
~ Nie planuj niczego innego.
Zrozumiał, że miał się czuć już zaproszony na zabawę. Ciekawe.
~ Zobaczę w moim kalendarzyku, czy nie mam niczego zaplanowanego. ~ Jeśli nie przyjdę…
Przewaliła po nim swoje najcięższe spojrzenie. Zdawała sobie sprawę, że żartuje i na pewno przyjdzie, bo nie ma innych planów, jak do tej pory. Jeśli nie znajdzie niczego ciekawego do roboty, to zawsze może iść spać, oglądać telewizje, czy czytać książkę.
~ Jeśli nie przyjdziesz, to coś o tobie sobie pomyślę.
I tak gorszego zdania jak miała, to nie może mieć o nim, stwierdził z ciężką ironią e duchu. Byli przyjaciółmi, pragnęła zachować ją. Bross był dziwny i trudno było go zrozumieć, ale był jej kolegę i zawsze mogła na niego liczyć. Chodzenie z nim uważała obecnie za pomyłkę, ale wyciągnęła z niej już odpowiednia lekcje i nie chciała z powodu tego błędu tracić sprawdzonego i wiernego przyjaciela.
Jej niebieskie oczy próbowały przebić się przez pancerz jakim otoczył swoją duszę, oczy były zwierciadłem, ale nie potrafiła się przebić przez tą osłonę wzniesioną do obrony. Nie miała przed kim miał zamiar się bronić.
~ Przyjdę sam, lub z kimś.
Deklaracja przyjścia zadowoliła ją, zainteresowało ją z kim chciał przyjść. Pamiętała, że mówił o jakieś tajemniczej dziewczynie i miała na imię Sara. Poznał ją jakiś czas temu po ich rozstania. Wiedziała o niej nie wiele, prawie nic oprócz imienia i tego, że była od niego starsza i nic więcej.
~ Sara, zabierzesz ze sobą? ~ spytała zaciekawiona.
Wzbudzenie ciekawości było u niej łatwiejsze, niż odebranie dziecku lizaka. Zrobi prawie wszystko, aby poznać prawdę, dowiedzieć się czegoś ciekawego
~ Przyjdziesz z nią?
Bross uśmiechnął się tajemniczo. Wiedział, że ciekawość ją teraz zżera po kawałku. Mała gloria.
~ Zobaczymy. ~ odparł. ~ Wdepnij, zadzwoń, pogadamy. Mój adres nie uległ zmianie. Znajdziesz mnie bez trudu, ale jeśli zaginiesz po drodze, to pamiętaj, że moje mieszkanie znajduje się kilka ulic od tego nowego i wspaniałego osiedla domków, gdzie mieszka twoja najlepszą koleżanka – Angel.
Przedrzeźniał się z nią i oboje o tym doskonale wiedzieli. Dawno już u niego nie była, mogłaby odwiedzić stare śmiecie. Nie mogła zapomnieć, gdzie się wychowała.
~ Angel mnie zabije, gdy tylko mnie zobaczy. Miałam do niej wdepnąć i pogadać, cholera zapomniałam. Będzie na mnie wściekła jak nigdy.
Wymówka dobra jak każda inna, również skuteczna jak reszta. Na obronę można było powiedzieć, że nie zapomniała specjalnie, naprawdę zabrakło jej czasu i nie miała samochodu.
~ Zadzwonię i powiem, że nie przyjadę.
Tylko się uśmiechnął i pokręcił głową. Postanowił tego nie komentować, gdyż nie było sensu.
Dopiero będąc na dole powiedział z ironią, nie obawiając się tego, że zrzuci go ze schodów.
~ Jak ciebie zabije, to Jack owdowieje.
Uporał się ze sznurówkami i zrzucił na grzbiet kurtkę. Cały czas się uśmiechał złośliwie.
~ No to do przyszłego tygodnia. ~ ruszył do wyjścia bez niczyjej pomocy. ~ Odwiedzając Angel, zajrzyj i do mnie. Nie zapomnij, że w przyszłym tygodniu zaczyna się sezon, mam nadzieje, że przyjdziesz i będziesz mi dopingowała. Pierwszy mecz gramy właśnie z Panterami.
Błysk w oku zmienił się raptownie w wieczny ogień, który pochłonie wszystkich, którzy odważą się mu stanąć na drodze. Nie był to ogień nienawiści, pożądania. Był to jedno z tych spojrzeń, których znał najlepiej i bardzo jej lubił. Błękitne ognie zawiści czystej żądzy.
~ Przykro mi, ale ja kibicuję Panterom. ~ oznajmiła głosem pełnym zawiści, ale resztę dodała już spokojnym tonem. ~ Lecz…, tobie mogę pokibicować jak będziesz kiepsko grał.
Nic więcej nie dostanie teraz od niej, więcej nie potrzebował prawdę mówiąc.
~ To będzie piękna i szybka rzeź Panter. ~ zapewnił ją, dając powód do ataku na siebie, nie będzie nawet się za bardzo się wysilać. ~ Odyn i Thor są z nami, nie zwiedziemy ich.
Nie podawał się tak łatwo, zawsze musiała mieć ostatnie zdanie, o czym doskonale wiedział. W przeszłości ustępował jej dosyć często, obecnie nie miał zamiaru.
Jenny nie miała zamiaru pozwolić, aby jej drużyna przegrała jeszcze przed meczem, nawet, gdy przeciwnik miał wsparcie w postaci bogów jakiegoś barbarzyńskiego narodu.
~ Jak na katolika masz nie miły zwyczaj modlić się do innych bogów, a co z „Nie będziesz miał cudzych bogów przede mną”. Może zapomniałeś? A może zmieniłeś wyznanie i zapomniałeś się pochwalić?
Bross stanął w progu i powiedział.
~ Nazwijmy, to deizmem. Masakra będzie i to nie podlega dyskusji. Zobaczysz, Pantery odwiedzą Odyna w Wahali i przekażą mu jakich dzielnych ma synów. Cześć.
~ To wy będziecie mu się tłumaczyć z porażki! Cześć!
Odpowiedział jej już tylko śmiech. Nie odwrócił się, aby odpowiedzieć na jej zaczepne krzyki o słabościach jego kolegów z drużyny. Do zwycięstwa był co prawda jeszcze kawałek drogi, ale czuł już jego smak. Dadzą sobie rade z nim i ona o tym wiedział.
ROZDZIAŁ 2
North Rock nie można było nazwać spokojnym miastem. Mieszkało w nim blisko dwieście tysięcy osób. Pracowali w czterech większych zakładach przemysłu lekkiego oraz w ostatniej czynnej odlewni.
Te dwustu tysięczne miasto miało swoje problemy jak każde inne. Lokalne, cztery gangi kiedy rozkręcały się powodowały, że ulicami płynęła krew, jakby nie była to wojna między małymi grupami dzieciaków, lecz otwarta wojna paru mocarstw. Jakby gangów było mało, była i lokalna mafia, filia z Seattle, rodzina Brokenów zadomowiła się tu jakiś czas temu przejmując wszystko co było nielegalne i przynosiło zyski zacząwszy na handlu narkotykami, przez dziwki po przemyt, kradzieże, wymuszenia do obrotu bronią na czarnym rynku. W mieście znaleźli wsparcie wśród Psów Ulicy, najmocniejszego gangu, który był w ciągłym konflikcie Żelaznymi Szczurami i Skorpionami, które tworzyły Kamienną Koalicje. Czarne Smoki, stały z boku i przyglądały się jak tamci się tłuką i tracą siły i pilnowali swego rewiru. Nie były w stanie wojny z żadnym gangiem, żadnego nie wspierał oficjalni, czy nieoficjalnie. Dysponowali własnym mecenasem, Chińczyków z triady. Ich rewirem było China Town i jego obrzeże. Ta neutralność miała swój cel. Czekali cierpliwie, aż konkurencja sama się wykruszy, lub się osłabi, na tyle, aby mogli przejąć kontrole nad resztą miasta. Kupowali broń w Vancouv, czy Montrealu.
Wojna gangów nie doszła jeszcze do tego stopnia, że krew spływała ulicami, lecz od tego dzielił ich tylko mały kroczek. Policja starała się jak mogła, aby tylko nie doszło do strzelanin na ulicy, gdzie mógł dostać ktoś postronny. Młodych członków gangów nie było im już tak żal. Prowadzili dialog między stronami konfliktu, korzystając z zyskanego czasu ściągali posiłki, prosili o pomoc władze stanowe i federalne. Nigdy nie doszło do spotkania w jednym miejscu przywódców, zjawiali się tylko przedstawiciele i to nie zawsze.
Z każdym dniem z sytuacja stawała się co raz napięta. Psy wchodziły na teren Skorpionów i Szczurów, te zajadle broniły swoich włości. Padały pierwsze strzały, byli ranni, ale nikt z postronnych.
Pontiac przemierzał powoli ulice terenu Szczurów, w środku siedziało czterech dzieciaków, żaden nie miał praw wyborczych. Z piskiem opon stanął przy sklepie wielobranżowym na Mement Street. Sklep znajdował się w parterowym budynku, miał dwie wielki witryny, otwarty był do ósmej wieczorem.
W środku za ladą stał czarnoskóry mężczyzna coś koło pięćdziesiątki, średniego wzrostu, o masywnej postawie, jakby był zawodnikiem jakieś drużyny piłkarskiej w latach młodzieńczych. Reszta włosów na jego głowie była zupełnie biała. Czoło przecinały szerokie i głębokie bruzdy, zdradzały zmęczenie wiekiem i życiem. Czujny wzrok biegał od jednego do drugiego dzieciaka stojącego na ulicy, kilka raz próbowano go napaść, wymusić haracz. Męczyło go ta zabawa z dzieciakami, któregoś dnia nie dotrzyma im kroku i źle wtedy skończy, a nie chciał ginąć dla kilku dolców. Miał dość panującej sytuacji w mieście, widział jak dzieciaki ginęli od kul, czy od ran ciętych, granatów, min. Widział to i wiele więcej, gdy sam był w gangu, a następnie trzy tury w Wietnamie. Widział obecnie jak zaćpany gówniarz ledwo trzymający się tej przestrzeni rzeczywistości lata z automatem i pruje z niego na prawo i lewo śmiejąc się przy tym jakby nigdy nic.
Przed jego sklepem stała grupka dzieciaków, nie mieli nawet siedemnastu lat. Ubrani w spodnie o dosyć dziwnym kroju, bluz z kapturami i puchowe kurtki, wyglądali na bardziej masywnych, niż byli w rzeczywistości. Mogli w niej ukryć prochy i broń.
Z granatowego Pontica wysiadł jeden z dzieciaków w sportowej kurtce drużyny z NBA. Stanął naprzeciw jednego z dzieciaków. Wymienili może ze dwa zdania i uściskali sobie dłonie. Nie musiał być doktorem nauk ścisłych, aby wiedzieć, że właśnie doszło do transakcji. Kupiono i sprzedano kolejną porcje prochów. I gdzie tu była policja, gdy ta była potrzebna? Na pewno nie w pobliżu, aby zgarnąć ich na gorącym uczynku.
Ręce od razu trafiły do kieszeni, gdy tylko obie strony były pewne, że nie zostały wystawione do wiatru. Sportowiec wsiadł do samochodu i odjechał. Handlarz szczęśliwy z zarobku wrócił do swoich. Kolejny dzień, kolejny dolar. Pieprzony świat.
Starszy pan przywykł do takich widoków, narkotyki szły szybciej niż ciepłe bułeczki. Nie zawiadomił policji, gdyż nim ta przyjedzie ich już nie będzie. Handlarze byli wszędzie, pod jego sklepem i jego znajomych, na każdym prawie rogu. To było gorsze od walki z wiatrakami.
Piaskowy i strasznie poobijany Dodge wynurzył się od strony Dwunastej Ulicy. Leniwie i majestatycznie wtoczył się Mement Street. Widać było, że lata młodości miał już dawno za sobą, z pod piaskowego lakieru wybijały się również inne kolory. Nie raz i nie dwa był przywracany do życia., to był cud, że coś takiego jeszcze mogło jeździć. Widać było, że nie śpieszyło się nikomu i byli fanami rapu, o czym świadczył wylewający się jazgot ze środka samochodu.
Ani handlarz, ani jego obstawa nie była zaskoczona, czy zaniepokojona takim przejazdem. Bardziej liczyli na kolejnego klienta. Dochodziła ósma, a oni nie mieli już połowy towaru. Ten dzień mogli uznać za nawet bardziej, niż udany.
Chodnik był prawie pusty, nikt o tej porze i zwłaszcza w tej dzielnicy nie chodził po ulicy jeśli nie było to konieczne. Mrok zapadł przed kilkoma minutami. Każdy wiedział kto rządził tu po zmroku, nawet policja nie rzucała się za bardzo w oczy, choć zwiększono liczbę patroli od momentu, gdy wojna zaczęła wisieć na włosku.
Starszy pan spojrzał na zegarek, dwie minuty po ósmej. Czas zamykać. Pożegnał ostatniego klienta. Zamknął za nim drzwi. Widział jak do krawężnika podjechał poobijany Dodge. Kolejni klienci, którzy pragną sobie skrócić życie zażywając te gówno. Za naszych czasów wszystko wyglądało zupełnie inaczej, powiedział w duch do siebie spoglądając na dzieciaków.
Nie przeliczał tutaj dziennego utargu. Wyciągał pieniądze z kasy i zabierał je na zaplecze, gdzie miał starą kasę pancerną wmurowaną w ścianę, pamiętała jeszcze czasy Eisenhowera. Dopiero rano sprawdzi ile zarobił, gdy dzieciaki będą odsypiać noc, czasami myślał, że są wampirami. Zamknął kasę.
Zatrzymał się przy ladzie robiąc rutynowy przegląd po zamknięciu sklepu, raz w ten sposób chcieli go obrobić i tylko przypadek spowodował, że im się nie powiodło. Wyciągnął z pod niej fajkę, którą dostał na ostanie urodziny od wnuczka. Kosztowała go kilkanaście dolarów, czarna, dąb, nabita była kubańskim tytoniem. Palił z niej trzy razy dziennie, choć lekarz zabronił mu tego.
Obok pudełka z fajką i tytoniem leżała zawsze nabita broń, pistolet kaliber dziewięć milimetrów i strzelba półautomatyczna do celów obronnych rzecz jasna. W tych czasach, w tej dzielnicy szacunek był wprost proporcjonalny do liczby broni jaką się miało przy sobie i jej kalibru.
Pistolet przeładował i zabezpieczył, włożył go za pasek. Stare wojskowe nawyki nigdy w nim nie zaginęły. Coś mu mówił, że lepiej mieć ją przy sobie, taki wyczucie wyrobił sobie w trakcie służby w Wietnamie. Nie raz mu uratował życie i po powrocie z Wietnamu i zakończeniu służby w armii.
Dodge zatrzymał się tuż przy krawężniku, muzyka przycichła. Pasażer z tyłu wymienił kilka zdań z kierowcą i chłopakiem, który siedział obok niego. Pasażer obok kierowcy odwrócił się do tyłu, zaczął nerwowo się kręcić na swoim fotelu.
Chłopcy przed sklepem zaczęli się robić coraz bardziej nerwowi. Nikt nie wysiadł, ani nie dał znaku, że chce kupować. Nerwowo zaczęli spoglądać po sobie pytając się nawzajem co jest grane. Mieli przy sobie broń, większości krótkie trzydziestki dwójki i ósemki, tylko jeden miał nowego Colta, czterdziestkę piątkę i Berette, kaliber dziewięć milimetrów. Byli gotowi wyciągnąć broń w każdej chwili. Poczuli, że nie jest tak jak powinno być.
Kiedy z tyłu wynurzyły się dwie osoby z karabinami AK – 47, handlarze zareagowali odruchowo wyciągnęli broń. Dwóch zdołało oddać strzały do napastników. Kule wystrzelone z karabinów cięły ciała handlarzy. Rozszarpane, pchane impetem kul wpadali na witrynę sklepową. Pierwsza dwójka, która zginęła na samym początku wpadając na nią rozbiła ją w drobny mak. Wylądowali na stoisku z gazetami, przewrócili ją i kilka innych rzeczy, a krew zniszczyła resztę.
Starszy pan wpierw usłyszał ich krzyki, a następnie pierwszą serie z karabinu, właśnie zapalał fajkę odwrócony plecami do drzwi. Reszta dochodziła do niego, gdy leżał przyklejony do podłogi, a w garści trzymał broń. Nawet nie pamiętał kiedy i jak ją wyciągnął. Tytoń rozsypał się po podłodze obok niego.
Nauczył się jak żyć, aby przeżyć. Wiedział, że przeciw dwójce gówniarzy uzbrojonych w Kałasznikowy nie miał za wielkich szans, może gdyby był młodszy o parę lat, ale nie teraz, nie w tym stanie. Musiał czekać, aż chłopaki odjadą i prosić Boga, aby nie zachciało im się pić.
Oprócz AK – 47 słyszał inny automat oraz strzały z krótkiej broni dzieciaków z przed sklepu.
Strzały nie trwały dłużej jak dwanaście sekund, wystarczająco długo, aby zabić wszystkich.
Śmiech dochodzący z ulicy był pusty, złowrogi, zapowiadał to co miało nadejść jakiś czas temu, wojnie gangów. Ledwo słyszane na jego tle był jęki agonii dzieciaków, które mogły robić za przenośny skład ołowiu. Nim przyjedzie pomoc oni będą martwi.
Dodge odjechał, a starszy pan wyszedł za lady. Broń była skierowana lufą ku ziemi. Widział już śmierć na ulicy i w dżungli, a tam zwłaszcza tej najgorszej, gdzie każdy był dobry jeśli zabijał wiele osób i był dosyć tani. Widział ludzi bez głów, rąk, czy nóg, wioski tuż po nalocie przy użyciu napalmu. W oczach dzieciaków za szklistą zasłoną śmierci widział strach, zdziwieni, a to wszystko zmieszane w jedno uczucie zagubienia. Musieli wiedzieć, że mogą zginąć, ale nie brali takiej możliwości zbyt poważnie. Zginął, choć ze wszystkich sił pragnął żyć.
Dodge przejechał trzy skrzyżowania nim wskoczył mu na ogon Ford. Nie musieli zgadywać, kto był w środku, gdyż doskonale wiedzieli. Kumple tamtych, co zabili i chcieli się zemścić za ich śmierć.
Wojna weszła właśnie w nową fazą, teraz nie będzie gróźb i gadaniny, poleje się krew, to było bardziej niż pewne. Nikt nawet nie będzie chciał nawet rozmawiać, zwłaszcza Żelazne Szczury. Wejście na swój teren jeszcze jakoś by znieśli, ale śmierci swoich ludzi jak najbardziej nie. Nie będzie gadania, lecz zemsta.
Ford trzymał się blisko jak tylko mógł, samochody miały podobne parametry, więc wszystko zależało od kierowców, którzy chcieli udowodnić swoje zdolności. Kierowca Dodge nie chciał się bawić w rajdy uliczne, skierował samochód wprost do starej odlewni, gdzie będą mieli przewagę liczebną. Mieli przed sobą do dziesięciu minut szaleńczej jazdy, nim poczują się bezpiecznie.
Samochody zderzyły się burtami i odskoczyły. Po chwili znowu zderzyły się. Dodge odskoczył lekko na parę jardów do przodów, ale Ford nie pozostawał zbyt długo zanim. Kolejne starcie. Inni kierowcy próbowali unikać szaleńców, wjeżdżali na inne pasy, czy na chodnik, doszło do kilku kolizji. Nikomu jednak nic się nie stało. Wściekli kierowcy klęli, słownictwo nie było wyszukane.
Seria z automatu rozbiła tylnią szybę Dodgea, to był początek wymiany ognia między obiema grupami, byli dobrze uzbrojeni i gotowi użyć tego arsenału, aby zatrzymać, lub zabić konkurenta.
Przecięli trzy skrzyżowania na czerwonych światłach, spowodowali dwie kolejne kolizje, ale wciąż gnali do przodu, w kierunku dzielnicy przemysłowej, gdzie miało się wszystko zakończyć.
Do wyścigu o życie i śmierć dołączyły dwa policyjne radiowozy dziko wyjąc. Na nogi postawione cztery komendy, w drodze był kolejne samochody, próbowali zablokować walczących dzieciaków.
Ford próbował ataku od tyłu, uderzali w zderzak, chcieli, aby zarzuciło Psami i w ten sposób zakończył się wyścig.
Policja wiedziała, że to nie były już przelewki, ale cholerna wojna gangów. Była zagrożeniem, które trzeba zlikwidować i to jak najszybciej, dla dobra niewinnych osób. Byli gotowi na użycie każdego dostępnego środka, aby tylko ich zatrzymać, nie zawahają się nawet przed zabiciem ich.
Wjeżdżali na teren miej zaludniony, co pozwalało na przystąpienie do roboty. Wpierw odseparować dwa samochody od siebie, a następnie zatrzymać je półki nie zabili nikogo postronnego. Osiem radiowozów miało dokonać tego. W porównaniu ze starami samochodami nowe Ford miały przewagę. Dostali zezwolenie na użycie broni w celu zatrzymania obu aut.
Śrutówka z prowadzącego wozu wypluła pierwszy pocisk, był nie celny, ale zrobił swoje, zwrócił uwagę na nich. Szczury zareagowały natychmiast, pozbyli się tylnej szyby, a krótka seria poszła w kierunku jadącego siedem jardów za nim. Kule trafiły w chłodnice i przednią lewą oponę. Kierowa skręcił gwałtownie w lewo i w prawo, wjechał na chodnik i zatrzymał się na latarni. Obaj policjanci odetchnęli z ulgą, gdy tylko zatrzymali się i byli w jednym kawałku. Dla nich był tu koniec pościgu.
Radiowozy próbowały rozdzielić obie walczące strony, co ułatwi im następnie: zatrzymanie i aresztowanie. Odważny kierowca policyjny wprowadził swój samochodu między dwa ścierające się wozy. Jednak, kiedy zaczęli do niego strzelać odskoczył do tyłu dając mocno po hamulcach. Pociski trafiły w silnik i w kabinę wpierw stracił przyczepność, następnie zaczął koziołkować. Stanął dopiero po kilkunastu jardach, trafił w dwa samochody biorące udział w pościgu. Jeden jechał dalej, drugi zatrzyma się, aby udzielić pomocy rannym. Mieli naprawdę wielkie szczęście, że nie eksplodował bak z paliwem. Mocno poturbowanych wyciągnęli koledzy i jak najszybciej oddalili się od samochodów, nie chcieli sprawdzać, czy nie dojdzie jednak do wybuchu.
Coraz bliżej byli terenów należących do Psów Ulicy, a tam naprawdę będzie gorąco. Szczury strzelały z tego powodu, co raz częściej, choć większość i tak była nie celne. Kule śmigały, blisko, ale nie dochodziły do niego. Podobnie było u policjantów, klęli przy tym niemiłosiernie.
Szczury zrozumiały, że tej rundy nie da się wygrać, zwłaszcza, gdy gliny weszły im w paradę. Liczyło się obecnie życie, zemsta mogła poczekać, będąc trupami nic im nie przyjdzie z zemsty. Zawrócili i skierowali się w kierunku swojej dzielnicy, mijając po drodze zdziwionych policjantów. Dopiero dwa ostatni oderwały się od całej grupy i ruszyły w pościg za uciekinierem.
Psy poczuły, że wolność i życie były, co raz bliżej ich, wystarczyło tylko dojechać tej cholernej odlewni. Gnali dalej przed siebie z nową nadzieją w sercu. Kierowca wbił wzrok przed siebie. Pasażer obok niego przeładował pistolet maszynowy typu Mac – 10. Zerknął w lusterko, które jakimś cudem przetrwało kanonadę ognia. Mieli na ogonie trzy oznakowane pojazdy i jeden cywilny z kogutem na dach. Nie tak źle, było ich więcej.
Dwaj jego kumple siedzieli z tyłu, jeden był ciężko ranny, oberwał dwa razy na samym początku od handlarzy z ulicy. Mocno krwawił, lecz nie czuł w ogóle bólu, wątpił nawet, że wiedział, że został trafiony. Był blady jak ściana, źrenice sztywne, wąskie, nie reagujące na światło.
~ Wszystko z nim w porządku?
~ Jak cholera! ~ odparł trzymający go chłopak. ~ Stracił sporo krwi, pół banku krwi mógłby zaopatrzyć. Jest tak naćpany, że już dawno puścił naszą galaktykę.
~ Rozpieprzymy gliniarzy i zabierzemy go to lekarza.
Chłopak był zmęczony, pot lał się po nim strumieniami. Ciężko oddychał. W oczach nie było widać nawet cienia strachu, był tylko czysty gniew. Załadował broń i pociągnął za język spustu, nic. Nerwowo nacisnął i wciąż nic. Zapomniał przeładować karabinu. Wściekły na siebie, poprawił błąd. To miała być banalnie prosta sprawa wjazd, zrobienie sita ze Szczurów i powrót do swoich. Nikt nie przewidział jakichkolwiek strat po swojej stronie i, że gliniarze wmieszają się do całej sprawy, no i, że Szczury będą miały gdzieś w pobliżu samochód. To nie tak miało wyjść. Dopiero teraz kawał żelaza zatańczyło mu w garści plując nieprzerwanie ogniem w kierunku ścigających ich policjantów. Większość poszła w ulice.
Jak większość nie chciał zginąć i nie miał zamiaru również iść do paki. Jedyne, co pragnął, to szmal i szacunek swoich i strach wrogów. Kochał łatwy szmal i dający mu wszystko, co chciał: wódę, narkotyki, dziwki. Szacunek i strach przyszedł już sam, a co za tym idzie pewną władze, nie za wiele, ale mu starczało tyle ile miał, nie był pazerny. Miał broń, jego poziom męskości i pewności doszedł do punktu krytycznego. Nie miał zamiaru jej złożyć, będzie walczyć i miał zamiar wygrać.
Ta część, która nie poszła w ulice, lub nie trafiły do celu, nie miała problemu w spowodowaniu zatrzymania ścigającego pojazdu. Krzyknął triumfalnie widząc jak kolejny samochód uszczuplił stan grupy pościgowej. W jego krzyku było słyszano wielką radość. Zdobył kolejny powód, aby reszta się go bała i szanowała.
Dodge zaryczał wściekle, gdy wpadł na plac, co raz bliżej było ich bezpiecznego miejsca, gdzie mogli dostać pomoc ze strony swoich kumpli. Prawie widział budynki starej odlewni.
Pies obok kierowcy przeszukał kieszenie w poszukiwaniu kolejnego magazynku, gdzieś mu się zapodział. W jakiś sposób znalazł się na podłodze, obok jego nogi, schylił się, aby go podnieść.
Kolega z tyłu krzyczał coś do gliniarzy między jedną, a drugą serią. Ci trzymali się trochę z tyłu nie chcieli ryzykować i podzielić losu, tego co przed momentem stanął w miejscu podziurawiony jak przysłowiowy ser szwajcarski. Kierowca coś mówił pod nosem do siebie, w ogóle nie dało się go zrozumieć co mówił.
Wyprostował się, od razu zaatakowało go ostre światło od jego strony. Cały mrok wokoło ich samochodu został przecięty, a co najgorsze bardzo szybko zaczęło się do nich zbliżać.
~ Co to, kurwa?!
Przyłożył rękę do czoła, lecz nie pomogło mu w dostrzeżeniu co to było dokładnie. Wiedział, że był to czyjś wóz dysponujący kolekcją mocnych reflektorów skierowanych na nich. Nie widział niebieskiego, czy czerwonego, tylko białe. Gliny, czy nie gliny? Nie ryzykował. Kimkolwiek byli sami sobie są wini, nie powinni tego robić. Wystawił rękę z automatem i wywalił cały magazynek w obcego. Kule odbijały się od opancerzonej powierzchni intruza. Pojął to dopiero, gdy opróżnił cały magazynek, a tamten wciąż gnał wprost na nich. Chciał ostrzec kierowcę, ale…
Rozpoznał kształt na ułamek przed uderzeniem, był to terenowy GMC, albo Chevrolet. Trafił dokładnie w przednie koło, tuż obok pasażera. Siła uderzenia była na tyle silna, że wóz Psów przekoziołkował dwa razy nim znów stanął na kołach. Dalej już nigdzie nie pojedzie, nie miał szans z wyrwanym kołem i masą innych większych, lub mniejszych uszkodzeń.
Natychmiast został otoczony przez policyjne samochody, tajemniczy Dodge, stanął obok nich za linią policyjnego okrążenia, z niego wyskoczyła dwie osoby z grupy antyterrorystycznej, ale w North Rock nie było takiego oddziału. Wyglądali na antyterrorystów, byli obwieszeni bronią. Kim byli?
Policjanci podbiegli do wraku z bronią gotową do strzału, dzieciaki mogły mieć jeszcze ochotę na dalszą zabawę, nawet po takim uderzeniu. Słyszeli ciche jęki i przekleństwa, więc żyli i mogli jeszcze zrobić coś głupiego.
~ Stać policja! ~ krzyknął z czystej formalności do poobijanych dzieciaków i tej dwójki.
Stanęli kilka jardów od nich, z tej odległości nie mogli nie trafić do nich. Twarze mieli zasłonięte kominiarkami, było widać tylko oczy. Nosili kombinezony bojowe jednoczęściowe, pod nią kamizelkę kuloodporną. Na nim kamizelka bojowa zapinana na zamek cztery klamry. W niej była część ich uzbrojenia radio, amunicja, granaty, pistolet oraz naszywki z napisami TRINITY, PRETORIAN. W kaburze na prawym udzie nosili kaburę z MP – 5, broń sił specjalnych.
~ Ręce, tak, abym je widział! ~ krzyknął jeden z dwóch tajniaków.
Gniewne spojrzenie poleciało w kierunku celujących w nich funkcjonariuszy, robili coś czego on nie lubił. No cóż, nie spodziewał się przywitania chlebem i solą, miał teraz za swoje.
~ Agenci specjalni Departamentu Sprawiedliwości, Trinity i Pretorian. ~ powiedział twardy i basowy głos. ~ Możesz nie celować we mnie?
Nigdy nie miał do czynienia z Departamentem Sprawiedliwości, FBI nawet był nowością dla nich, choć mieli wszystko co powinno ich zaciekawić i skłonić do wizyty, a rzadko zaglądali do nich. Zdecydowanie szybciej spodziewaliby się właśnie nie ustraszonych agentów FBI w tych swoich firmowych garniturach, niż tajemniczych.
Trinity, pomógł otworzyć drzwi od strony kierowcy. Chwycił za chabety dzieciaka i wyciągnął go ze środka. Cicho pojękując z bólu, dał znak, że żyje. Przewrócił go na plecy i zakuł w modne tytanowe kajdanki. Dopiero wtedy zaczął sprawdzać, czy nie zrobił sobie jakieś większej krzywdy. Był cały, chyba, że miał jakieś obrażenia wewnętrzne, a wtedy, albo poczeka na karetkę, albo zginie. Jego problem.
Wyprostował się, wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy, wybrał jeden z dziewięciu zakodowanych numerów i połączył się z nim po chwili.
~ Tu Trinity, jesteśmy na miejsc. ~ zameldował. ~ Zajęliśmy się już sprawą, wojna jest niestety nieunikniona…. Spróbujemy spuścić z nich trochę powietrza. Potrzebny nowy samochód. Zużycie sprzętu w trakcie jego eksploatacji, sir…. Jeszcze dziś trochę po bawimy się z nimi…. Będziemy w kontakcie.
Rozłączył się i spojrzał na swoją partnerkę. Kolejne nie całkiem łatwe zadanie im powierzono.
~ Jeden martwy. ~ powiedziała do niego. ~ Wykrwawił się w trakcie ucieczki, mocno oberwał.
~ Tak bywa na wojnie. ~ powiedział do niej. ~ Wóz pojeździe dalej?
~ Jasne, ale trzeba będzie puknąć go w kilku miejscach młotkiem, aby jakoś wyglądał.
~ Tym później się zajmę.
Kapitan Brokor był wściekły. Tyle razy prosił o pomoc władze federalne i stanowe i gdy w końcu traci nadzieje i cierpliwość, pojawiają się niezapowiedziani dwóch agentów z Departamentu Sprawiedliwości. Jakby nie mogli przysłać kogoś innego? Bardziej cieszyłby się z oddziału ponurych federalnych, których alter-ego ma wielkość niepojętą. Doskonale wiedział kogo mu przysłali. Ta dwójka agentów była wysyłana wszędzie tam, gdzie trzeba było zrobić ostateczny porządek z kłopotami, po tym jak oni nimi się zajęli, gdyż problem był trupem. Już widział burmistrza, który wiesza go, gdyż wojna gangów został utopiona we krwi dzieciaków. Taki był styl działania Aniołów Śmierci.
Obawiał się, że gangi pojmą, że dopóki oni tu są to nie będą mogli załatwić swoich spraw do końca, więc zjednoczą się i postarają się ich zbić, co nie będzie takie łatwe, lub ich przeczekać. Cały czas nie mogą przecież tu siedzieć. Dojdzie do wojny, jakiej nikt nigdy nie widział Aniołowie Śmierci kontra Zjednoczone Gangi North Rock. Przy tym wojna między gangami będzie tak samo niegroźna jak bójka dzieciaków w piaskownicy. Ta dwójka robiła za całą pieprzoną armie. W ciemnych barwach widział swoją emeryturę, mógł się z nią już pożegnać.
Spoglądał nerwowo w kierunku czarnego Chevroltra, miał ślady po staranowaniu innego samochodu, parę wgnieceń i zarysowany tu i ówdzie lakier, nadawał się jeszcze do jazdy. Rozmawiali między sobą, niewątpliwie narada wojenna. Zastanawiali się nad problemem, kogo teraz zaatakować?
Nie było mowy, aby ta dwójka latała luzem po jego mieście i strzelała się z każdym dzieciakiem jaki stanie im na drodze, bo w krótkim czasie gangi będą tak samo martwe jak dinozaury, a tłum wściekłych matek będzie chciała zlinczować cały lokalny wydział policji.
Spojrzał w przeciwnym kierunku, na drogę, którą sam przyjechał. Tuż przed żółtą linią stanął bordowy Ford Ecsort, na desce miał czerwonego koguta. Właśnie zdał sobie sprawę, że o niej właśnie myślał. Miał kogoś kto będzie miał oko na tą dwójkę.
Sierżant Kimberli Woo przeszła pod taśmą zawieszając na szyi swoją odznakę. Przez chwile rozglądała się dokoła, na ten cały ten bajzel jaki panował wokoło, bo tak trzeba było nazwać to co tu było. Zniszczony samochód, jeden trochę poobijany. Po drodze minęła dwa wraki.
Od momentu opuszczenia murów akademii policyjnej minęło już sześć lat, wpierw służyła w obyczajówce, następnie wydział zabójstw, od pięciu lat wydział do spraw przestępczości nieletnich jak nazywano wydział do walki z gangami. Trafiła tam, gdyż sama była w gangu, ale nigdy nie była karana.
Miała dwadzieścia pięć lat, do sześciui stóp brakowało jej niespełna trzech cali. Czarne włosy były związane w krótki ogon. Oczy, ciemne. Twarz o azjatyckich rysach, jej przodkowie byli emigrantami z Chin. Była całkiem piękną kobietą, ale wciąż samotną.
Ubrana była nie jak na damę przystało, żadna garsonka, ani nic z tego. Miała na sobie rozpiętą kurtkę do pasa – czarna. Ciemno zielona bluza, granatowe spodnie i ciężki buty. Nie była materiałem na okładką magazynu dla policjantów, a tym bardziej na wzór do naśladowania. Żaden partner z nią nie wytrzymał zbyt długo. Była ostra, nie przebierała w środkach, gdy pracowała, typ samotnika.
Co do broni nie mogła równać się z tą dwójką, ale miała przy sobie mały arsenał: dwa Glocki na szelkach pod pachami, jeden P – 14 przy pasku, z tyłu przy kostce miała małego Guariana.32NAA, a w kieszeni dwa noże sprężynowy i tak zwanego motylka. W samochodzie była strzelba kaliber dwanaście.
Była w kiepskim nastroju, jak zgadywał po jej minie. Nie dziwił się, w ostatnie zawieszenie broni włożyła wiele sił, nawet poświęciła swoje życie prywatne, aby tylko nie dopuścić do rozlewu krwi. Wszystko szlak trafiło, cała sprawa. Nie mogła się z tym się pogodzić. Znów miała wojnę i była w punkcie wyjścia i nie miała już chłopaka, a tak ładnie wyglądali razem.
Uspokoiła się na tyle, aby kapitan mógł z nią pogadać nie obawiając się, że coś mu zrobi. Nalał jej trochę kawy, od której był wręcz uzależniony. Miał przy sobie zawsze dwa termosy.
~ Wojna. ~ powiedział do niej, ona potaknęła głową. ~ Jak wygląda sprawa?
Wzięła od niego podany kubek z gorącą, mocną i słodką cieczą.
~ Nie jest dobrze. ~ odparła i upiła małego łyka z niego. ~ Psy szykują się do szturm na tereny Szczurów, a ci są gotowi do obrony. Skorpiony czekają tylko na polecenie Kruka, a ten wie, że są gotowi do walki, mieli trochę czasu na przygotowanie się na taki dym. Smoki będą pilnować swoich terenów, do półki nie zostaną zaatakowani. Dla nich to na rękę, konkurencja się wykrwawi, a oni zgarną wszystko nie wysilając się za bardzo. Od kiedy mamy oddział S.W.A.T.?
~ To nie dzieciaki ze S.W.A.T., ale agenci z jednostki specjalnej kochanego Departamentu Sprawiedliwości. ~ odparł sam pijąc kawę. ~ Nie spodziewaj się, że będzie ładnie i przyjemnie.
Spojrzała w kierunku wskazanym przez szefa. Dwójka specjalnych agentów siedzieli w swoim samochodzie, chciała wiedzieć o czym teraz mówili z tym aspirantem. Nigdy nie widziała ich na oczy. Pół roku temu współpracowała z oddziałem federalnym o kryptonimie „Piorun”, zajmowali się przemytem i przestępczością zorganizowaną. Poznała wtedy ich sposób działania, wśród nich była również sześciu podobnych do tej dwójki. Byli skuteczni, ale jeśli chodziło o środki przymusu, czy zdobywania informacji nie bali się naginać prawo, a czasem je łamali. Jeśli byli podobni do nich, to mieli wielkie kłopoty. Nie lubiła takich agentów, którzy wiedzieli lepiej, niż inni jak prowadzi się dochodzenie, a zatrzymany, czy podejrzany ma prawo, gadać, a następnie zdechnąć w ciszy i nie spokoju.
~ Co to za ludzie? ~ spytała go
Kapitan ponownie spojrzał na nich i powiedział.
~ Burza.
Drgnęła na same tylko wspomnienie nazwy zespołu. Ręka trzymająca kubek zadrżała, gdy pojęła z kim miała do czynienia. Każdy słyszał o nich, nawet ona i wiedziała, że należy się ich bać. Do nich należał rekord w rozbijaniu gangów, karteli oraz zabitych w trakcie prowadzenia działań operacyjnych. Puszka Pandory przy nich to dziecinna igraszka. Nie istniało coś gorszego od nich.
~ Ten wyższy, to Trinity. ~ zaczął przedstawiać z kim miała do czynienia, gdyż wiedziała o nich tylko drobnostki. ~ Wybuchowy jak cholera, bomba atomowa to petarda przy nim. Stu procentowy twardziel i głupiec. Słyszałem, że kiedyś wziął na siebie kule, dostał aż pięć razy, a na końcu zabił faceta. Snajper i saper, sam się składa, ponoć dobry mechanik. Ma przy sobie dwa Sig Sauery P-226, jednego P – 14. Dwa noże, przy nodze MP – 5, parę granatów. W wozie zapewne coś większego. Wchodzi zawsze jako pierwszy. Każda jego pukawka, czy kozik jest ozdobiony czaszką, a pod nią pęk błyskawic. Jego logo, zapewne.
~ Kupę złomu nosi, ma facet kondycje.
Nie był pewien, czy to do noszenia tego złomu była potrzebna dobra kondycja, czy wystarczy być po prostu głupcem? Nie skomentował tego na głos, tylko powiedział.
~ Ta mniejsza, to Pretorian. Nie wiele o niej słyszałem. Dobrze prowadzi, doskonały strzelec, umie machać nogami, a regulaminy i kodeksy ponoć zna na pamięć. Pamiętasz może akcje w Seattle, sklep jubilerski półtora miesiąca temu, parę dzieciaków? To była ich robota, S.W.A.T. utknął, a oni zastąpili ich.
~ Czterech gówniarzy poszło do piach, słyszałam. Co oni tutaj robią?
~ Jak zakładam mają nam pomóc w pozbyciu się problemu gangów. Gdybym chciał ich wszystkich zabić, to sam bym to zrobił, oszczędzając czas, pieniądze i nerwy na prośby o pomoc.
~ Można im zaufać?
~ Ni cholery. Szybciej pozwoliłbym diabłu i starej teściowej skraść moją dusze i oszczędności, niż Pretorian miała mnie podrzucić choćby o jedną ulice.
Kapitan uśmiechnął się ironicznie, takiego go nie lubiła, coś kombinował. Wrzucił na wpół pusty termos do samochodu i pociągnął Kim za sobą. Szedł w kierunku tej dwójki. Mu to również się nie podobało, ale ktoś musiał mieć na nich oko. Nie miał nikogo lepszego od niej.
Pretorian zeskoczyła z maski samochodu, właśnie kończyła rozmowę. Trinity podziękował aspirantowi i ruszył w jej kierunku, nie zwracając na nich zupełnie uwagi.
~ Agencie Trinity, jestem kapitan Brokor. ~ przedstawił się podając mu rękę, która została mocno ścieknięta. ~ To jest sierżant Woo, zajmuje się gangami.
~ Bardzo nam miło. ~ kiwnął głową w jej kierunku. ~ Mieliśmy dopiero się pokazać u pana, ale nie wzięliśmy pod uwagę tego ataku. Psy czekają na atak Szczurów i coś długo nie będą czekać. Szacujemy, że mają całkiem pokaźny arsenał.
~ Wiemy, gdzie mają swój składzik. ~ przerwała mu partnerka po skończonej rozmowie. ~ Jest tam nawet paru co bardziej skorych do walki, z Gwoździem na czele. W sumie coś koło trzydziestu osób. Miłe kółko różańcowe.
~ Jak zabierzemy im zabawki, nie będzie strzelaniny.
~ Ale za dwa dni będą mieli znowu arsenał.
~ Mogą go mieć, ale nie wiem kto będzie z niego strzelać, gdy połowa będzie siedzieć i nabierać bladej karnacji, a gdy druga część będzie poszukiwana. To się tyczy wszystkich gangów. Mam sporo materiałów, na każdego coś się znajdzie miłego.
Jakoś nie mogła uwierzyć w jego gładkie słówka, było to zbyt proste i piękne jak na jej oko, na pewno coś nie powiedział, lub zapomniał powiedzieć. Jeśli miał na nich jakieś spore dowody, to nie mogli je zdobyć tak nagle w przeciągu paru minut. Musieli siedzieć w mieście jakiś czas nie ujawniając się przy tym. Doskonale więc orientują się w sytuacji jaka panuje. Kapitan miał racje, im nie wolno do końca ufać, nie mówią całej prawdy.
~ Jakie to dowody, jeśli można wiedzieć?
~ Z obserwacji. ~ odparła Pretorian. ~ Nagrania VHS, zdjęcia, nagrania rozmów, trochę tego jest, na jakieś parędziesiąt rozpraw starczy.
~ Jak długo to zbieraliście? ~ spytała wprost.
~ My nie, ale grupa dochodzeniowa, tydzień. ~ odparł zgodnie z prawdą. ~ Mamy pomóc, a nie załatwić spraw za was. Nasze metody są dziwne, ale zgodne z prawem i regulaminem. Mamy nakaz rewizji tej budy. Więc jak pani sierżant, gramy w zespole, czy solo?
Nie spodziewała się, że odezwie się do niej z taką propozycją. Spodziewała się po nich wszystkiego, ale nie chęci współpracy. To nie był ich styl postępowania.
~ A wy umiecie w ogóle grać w zespole?
~ Jasne, jeśli tylko jest wyjątkowo mały, tak do pięciu osób. Zadowolona?
~ Być może. Co ty na to, kapitanie?
Nie wiele miał do powiedzenia, musiał tańczyć jak na razie w takt ich muzyki, ale pocieszającym był fakt, że to on prowadził. Nie chciał, aby biegali po jego terenie jak bezpańskie psy. Stanowili oni zbyt wielkie zagrożenie dla społeczeństwa jego miasta, nawet dla tych dzieciaków z gangów. Zgodził się na ich warunki, zastrzegł tylko jedną sprawę.
~ Straty po stronie gangów ograniczcie do niezbędnego minimum. Nie każę dać się wam zabić prosząc ich o oddanie broni, ale nie chcę, aby wszyscy tam będący odwiedziło coronera jeszcze tej nocy jak klienci i tak ma już kupę roboty.
~ Niczego nie obiecujemy. ~ powiedziała agentka. ~ Zrobimy tak, aby nie powiększyć statystyki dotyczącej śmiertelności wśród nieletnich, ale również nie pozwolimy, aby liczba zabitych policjantów zwiększyła się. Wybór będzie w razie czego prosty.
~ Dobrze, że pojmujecie sprawę. Ilu potrzebujecie ludzi?
~ Czterdziestu, aby mieć pewność, że nie będą się wygłupiać jak zobaczą, że mamy przewagę liczebną i zaskoczenia. Każdy ma mieć kamizelkę, coś cięższego w razie czego niech zabiorą. Dwóch naszych obserwuje teren, jeśli zauważą coś podejrzanego, to dadzą znak. Ruszamy za pół godziny.
Pretorian z podziwem obserwowała swego partnera. Jeszcze jakiś czas temu rozmawiając z kapitanem zażądałby pełnej współpracy, oddania do ich dyspozycji kilkunastu policjantów i nic nie dawał od siebie. Nie licząc rzecz jasna kilku gróźb. A gdyby ten go nie posłuchał, to w przeciągu minuty miałby wszystko w tym przeprosiny po rozmowie kapitana z komendantem. Teraz grzeczny jak nigdy, zmiana taktyki mogła coś oznaczać dla niej i jej szefów.
Spodziewała się kolejnej akcji z tych wykonanie jest prawie nie możliwe i się nie pomyliła. Powstrzymanie gangów od nie zabijania się nawzajem nie było takie proste jak na początku wyglądało. Nie była to ich pierwsze tego typu zadanie, nigdy nie zakończyło się bez sporych strat po stronie wroga.
ROZDZIAŁ 3
Jenny wbiegła do szkoły równo z dzwonkiem na lekcje. Był już piątek i liczyła na szybki koniec zajęć dzisiejszego dnia. Miała plany na nadchodzący weekend.
Spóźnienie wiązało się z tym, że zaspała, a nigdy jej się to nie zdarzało. Zasiedziała się przed telewizorem, oglądała program specjalny poświęcony wczorajszym wydarzeniom, wypowiedzeniu wojny przez Psy oraz akcji policji. Jak nigdy byli skuteczni, udało im się dopaść co bardziej skorych do walki Psów i Szczurów, skonfiskowali tyle broni, że liczenie i katalogowanie jej zajęło im wiele godzin, aresztowano pięćdziesiąt siedem osób łącznie. A zapowiadali dalsze aresztowania. Nigdy nie spotkała się z takim rozmachem w działaniu policji.
Pobiegła do klasy i zdziwiła się, że nadal nie było nauczyciela od literatury angielskiej. W klasie panowała jakaś dziwna atmosfera, jakby czekali, aż coś naprawdę uderzy. Byli wszyscy z jej grupy, co ją nawet zaskoczyło, gdyż czworo należało do gangów, trzech do Psów, jeden do Smoków. Oni byli najmniej spokojni, jakby czekali, że ktoś przyjdzie ich aresztować, choć z zajściami z ostatniego wieczora nie mieli nic wspólnego.
Dopiero po kilku minutach zjawił się dyrektor Harrison z panem Smithem oraz z jakąś kobietą o azjatyckim pochodzeniu i kimś, kto wyglądał naprawdę niepokojąco. Jeśli styl ubierania był nawet dobry, choć w ciemnych barwach i po wojskowemu, to ta kominiarka zakrywająca twarz powodowała, że powinni się obawiać. Broń na wierzchu, tylko drażniła oko. Bez wątpienia należała do oddziału SWAT.
Dyrektor Harrison wziął głęboki oddech nim zaczął do nich mówić.
~ Klasa, dziś znów naszą szkołę odwiedziła policja i chciałby porozmawiać z niektórymi z was. ~ pan Smith robił się co raz bledszy, choć cała sprawa nie dotyczyła jego pocił się jakby coś przeskrobał i teraz obawiał się pociągnięcia do odpowiedzialności. ~ Pani sierżant Woo z naszej policji, wydział do walki z przestępczością zorganizowaną oraz agentka specjalna z Departamentu Sprawiedliwości, Pretorian. Frank Pazlowski, Warren Clark, Herbert Palme i Tom Tanaka. Po proszę was z nami.
Pierwsza trójka należała do Psów i doskonale wiedzieli, którzy to byli, widzieli ich na kilku fotkach, oraz na filmie. Oscara za niego nie dostaną, ale od roku do dwóch zapewne. Nie należeli do drużyny sportowej, ale często dało się ich dostrzec w towarzystwie Silver i Drako, dwójki kandydującej do nagrody „szkolny gangster roku”, nie mieli żadnej konkurencji.
Nie mieli jednak zamiaru tak po prostu z nimi iść, bo pan dyrektor im każe, pan dyrektor może sobie i nic więcej, oni sami zdecydują. Wybrali trochę kłopotliwy sposób spotykania. Kiedy byli już obok drzwi prowadzących na korytarz, pchnęli pan Smitha na stróżów prawa i pognali nie patrząc jak nauczyciel pada na panią sierżant, a ta pada na podłogę, agentka zdołała się odsunąć na bok, ale nie mogła ruszyć za nimi w pogoń, gdyż leżący u jej stóp osoby nie pozwalały na to. Nawet nie próbowała ścigać tej trójki, nie musiała.
Trójka młodych uciekinierów nie przebiegli nawet ośmiu jardów, gdy natknęli się na drugiego agenta, spodziewał się takie zachowania. Poczekał na nich na korytarzu, miał przy sobie cały swój arsenał. Przeładował tylko karabin, a tamci stanęli w miejscu jak zamurowani.
~ Nie chce mi się biegać, więc powiem tylko raz, stać.
Uśmiechnął się radośnie, gdy posłuchali i stanęli podnosząc ręce do góry. No choć raz znaleźli się jednie mądrzy i posłuchali jego wezwania do poddania się nie zmuszając go do użycia siły i przymusu. Był diabelnie zmęczony, dokonali dwóch nalotów, masa aresztowań, katalogowaniem broni zajęli się już inni, bo on nie dałby rady. Ostatecznie poszedł spać coś koło trzeciej i wstał po szóstej, aby kilku osobą popsuć ładnie zapowiadany dzionek. Był pracowitszy od cholernej pszczółki.
Bilans nocnych nalotów był jak najbardziej korzystny dla nich, nikt nie zginął, jeden lekko ranny, dwa wozy rozwalone, w tym Chevrolet, którym przyjechał, a nowego nie przysłali jeszcze. Musiał jeździec nie oznakowanym Fordem.
Harper pośpiesznie robiła krótkie notatki z całej akcji. Nie spodziewała się czegoś podobnego, nawet po tym ostatnim napadzie, tu musiało zapewne chodziło o coś zdecydowanie grubszego. Interesowali się tą dwójka agentów. Miała swoje kontakty z władzą jak przystało na dziennikarkę, znała formacje stanowe jak i agencje federalne, ale nigdy nie spotkała się z takim agentem, który biega z kominiarką na głowie. I do tego nie posługiwali się swoimi nazwiskami, tylko jakieś pseudonimy, Pretorian to nie nazwisko.
W swoim elektronicznym notesie miała załadowaną podręczną encyklopedie. Znalazła w niej tylko dwóch Pretonius, Andries – ojciec i Marthinus – syn. Oni jednak żyli w dziewiętnastym wieku i do tego w Południowej Afryce. Znalazła miasto w Republice Południowej Afryki – Pretoria. No i wyjaśnienie słowa „Pretorian” – była to straż prefektów, wodzów, cezara, mieli wielką władze polityczną i wojskową, pomagali wybierać cezarów, zostali rozwiązani przez Konstanta Wielkiego w 312 roku n.e..
Musiały istnieć powody dla, których nosili zakryte twarze i posługiwali się pseudonimami oraz noszenie całego tego arsenału. Nie przypominali agentów FBI, ani tajnych służb ochraniających prezydenta. Bardziej na jakiś komandosów, którzy wykonają każdą powierzoną im misje.
Trójka uciekinierów wróciła do klasy z podniesionymi rękoma! Może zapomnieli czegoś, albo przyszli przeprosić pana Smitha? Nie byli sami, za nimi wszedł ktoś jeszcze bardziej nie przypominającego agenta federalnego, a członka oddziału specjalnego. Jeśli ona miała przy sobie mały i podręczny arsenał, to on był chodzącym jej składem.
~ Chyba coś zgubiłaś. ~ powiedział do koleżanki. Po głosie pojęła, że był to mężczyzna.
~ Mamy komplet.
Dyrektor starał się wyglądać na opanowanego co było dosyć trudne biorąc pod uwagę, że policja za jednym zamachem zatrzymuje, aż trzydziestu dziewięciu jego uczniów. Był to dla niego pewnego typu policzek, własna porażka, starał się, aby liczba uczniów wchodzących w konflikt z prawem była jak najmniejsza. Było to dosyć trudne zwłaszcza, gdy uczyło się w niej przedstawiciele wszystkich miejskich gangów. Na terenie szkoły, ani w jej obrębie był zakaz załatwiania spraw gangów. O handlu narkotykach na terenie szkoły nie było mowy, a jednak w ich szafkach znaleziono marihuanę, extasy, nawet kokainę.
Pokazano mu nawet zdjęcia i film jak handlowali narkotykami na terenie szkoły i nie tylko. Musiał się z tym pogodzić. Zawiadomił rodziców wszystkich zatrzymanych uczniów.
Jenny nie mogła myśleć obecnie o niczym inny jak o tym co przed chwilą widziała, nie co dziennie aresztuje się ludzi, a zwłaszcza tych co znała i chodziła z nimi na angielski. Ilu w ogóle zatrzymali? Przecież mieli największą liczbę członków gangów w szkole. A w ogóle za co ich zatrzymano?
Widziała gniew, przygnębienie, strach jak malują się na ich twarzach. Jedynie Tommy był spokojny, nie próbował uciekać, ani innych sztuczek, nawet pomógł podnieść się panu Smithowi z podłogi.
Coś ją ruszyło, poczuła jakby ktoś jej się natarczywie przyglądał, wzrok był, aż namacalny. Każdy jej nawet najmniejszy ruch był rejestrowany przez czyjeś oczy. Nienawidziła tego uczucia. Drażniło ją czyjaś bezczelność i brak kultury. Wyprowadzono zatrzymanych. Wyszła policja. Uczucie pozostało. Nie odstępowało jej na krok, było gorsze niż własny cień ciągnący się za nią.
Spisała sobie ich nazwiska, aby móc je sprawdzić na przerwie.
Szkoła huczała od plotek na temat tego zaszło przed kilkunastoma minutami. Plotek było wiele, ale w żadnej nie był prawdy, że sprawa do tyczyła wojny gangów, która ponoć miał wybuchnąć wczoraj wieczorem. Wśród nich znaleźli się ci dziwni agenci. Ich rola w tym wszystkim była jasna, mieli pomóc w nie dopuszczeniu do wojny między gangami.
Jenny miała mało czasu na przerwach po tym jak zatrzymano tą czwórkę na jej oczach. Zadzwoniła do znajomych z innych szkół. Okazało się, że nie tylko ich nawiedziła władza była wszędzie i w każdej kila osób zatrzymano. Było jasne, że policja wypowiedział wojnę gangom w celu nie dopuszczenia do walk między nimi. Bardzo sprytne, ale nie wiedziała, czy na dłuższą metę ten pomysł zda egzamin.
W czasie przerwy na lunch nie była sama z Jakiem jakby tego pragnęła. Na początku było tak jak tego właśnie pragnął, Jenny siedziała mu na kolanach przytulona do niego. Jej dłonie przeczesywał jego włosy, na szyi czuł jej ciepły oddech. Jego brązowe oczy jarzyły się jak dwa kawałki węgla. Podniesienie Jenny nie stanowiło najmniejszego problemu nawet, gdy byli obserwowani przez innych uczniów.
Swoją karierę nie wiązał ze sporem, nie chciał grać w lidze zawodowej, chciał za to pójść na studia, coś związane z językami obcymi. Jego dotychczasowa przygoda ze sportem była czysto przypadkowa i nie liczył na stypendium sportowe, ani możność grania dla uniwersytetu.
Dołączyli do nich dwoje przyjaciół, Angel Blue i Nick McKen. Ona była szefową grupy dopingującej. On kapitanem drużyny szkolnej grającej w piłkę. Byli największą parą w szkole. Zakochani po uszy w sobie. Byli bardziej złączeni niż bliźnięta syjamskie.
Angel była najlepszą przyjaciółką Jenny, znały się od małego. Nie miały przed sobą żadnych tajemnic, mówiły sobie dosłownie wszystko, nie krępując się nawet najgłupszych dokonań.
Blue była niższa od Harper o niespełna cal. Miała proste blond włosy spadające za ramiona. Oczy niebieskie jak pogodne niebo, zawsze uśmiechnięte, gniewu nie miało co się w nich szukać. Była popularna w szkole z kilku powodów, przede wszystkim dlatego, że była szefową grupy dopingującej i chodziła z kapitanem. Ubierała się w krótkie spódniczki, żadna nie dochodziła do kolon na długość ręki, bluzka miała krótki rękawek ze skromnym dekoltem sięgała zaledwie do pasa i odsłaniała skrawek gładkiego i dobrze opalonego brzucha. Miała również na sobie kurtkę sportową Nicka. Na szyi wisiał srebrny łańcuszek z wisiorkiem. Naturalna urodę podkreślał delikatny makijaż.
~ Jak zwykle razem. ~ odezwała się śpiewnym głosem. ~ Słyszeliście?
Trudno było nie słyszeć, cała szkoła o tym mówiła, a do tego na własnych oczach Jenny widziała jak zatrzymują czworo z tej licznej grupy.
~ Zaczęli w końcu oczyszczać szkołę. ~ burknął Jack niezadowolony, że przeszkodzono mu, gdy był z dziewczyną w końcu sam. ~ Ciekawe, czy była to tylko jednorazowa akcja?
Nick posadził sobie na kolana Angel i pocałował ją w szyję.
~ Wątpię. ~ odezwała się jego dziewczyna. ~ Dzwoniłam do innych szkół, gliny były i u nich, aresztowali kilka osób. Na pewno jeszcze raz uderzą, jak tylko zdobędą nowe dowody.
~ To były tylko płotki. ~ stwierdził Nick ~ Grube ryby wciąż pływają w stawie.
~ Mam wujka w Los Angeles, jest w policji. ~ przypomniała o tym Harper ~ Pracuje w wydziale antynarkotykowym. Nim się dobiorą grubych ryb wyłapują płotki, które zaprowadzą ich do szefów. Kiedy zabraknie płotek grube ryby nie mają za kogo się schować w razie czego wyręczyć przy brudnej robocie. To standardowe postępowanie.
Blue spoglądała z trwogą w przyszłość, wojna gangów nigdy nic dobrego nie wróżyła. Policja nie miała pomysłu na nie dopuszczenie jeśli zgarniała wszystkich po kolei jak leciał. Nie dojdzie strzelanin dziś, ale kiedy wypuszczą ich, a przecież nie mogli zamknąć wszystkich i w nieskończoność trzymać za kratami. Nie mogła o tym myśleć, zmieniła temat.
~ W poniedziałek zaczyna się sezon, gracie z Sokołami. ~ powiedziała do Jacka z dziwnym uśmiechem na twarzy. ~ Jak tam forma? Jenny nie przemęczała ciebie?
~ O moją formę się nie bój, bo jest w jak najlepszym stanie. ~ powiedział szybko jak poparzony, a jego niepewny wzrok szukał pomocy u Harper. ~ Lepiej pilnuj Nicka.
~ Jest w doskonałej formie, możesz mi wierzyć. ~ odezwała się, ale nie takiej pomocy po nie oczekiwał. ~ W zeszłym roku ledwo rade im daliście. A jak będzie w tym?
~ W tym nie mają z nami najmniejszych szans. Przejdziemy jak burza przez fazę grupową i witaj finale. Nie mają żadnych szans, nikt nie ma.
McKen był czasami zbyt pewny siebie i nie raz to go gubiło. Nie umiał podejść do sprawy z pewnym dystansem, który pozwoli mu lepiej ocenić sytuacje. W tamtym roku przeszli jak burza przez rozgrywki grupowe, a odpadli już w następnej fazie i to sromotnie.
Russell był bardziej opanowany w tych wróżbach co do przyszłych sukcesów ich drużyny. Stawiał na to, że sezon będzie trudny, ale nie powinni ponieść takiej klęski jak rok temu. Zgadzał się z nim tylko w jednej sprawie, pokonają Sokołów i kolejny raz z rządu tytuł najlepszej drużyny w mieście im przypadnie.
Nick McKen należał do tej małej grupki, która wróżyła swoją karierę właśnie z zawodową piłką. Wzrostem dorównywał Jackowi. Czarne włosy były ścięte na pazia. Twarz pociągła, pełne usta. Nosił ciemne spodnie, a pod kurtką miał ciemną koszule, której nie włożył do spodni, a dwa ostanie guziki były rozpięte. Dosyć sporo ćwiczył nad swoją sylwetką na siłowni. Wszystko, aby dostać się do zawodowców i tam grać o wielką kasę.
~ Jakoś zaraz zaczyna się sezon piłki nożnej. ~ odezwał się z tym pewnym siebie uśmiechem na twarzy. ~ Wikingowie to faworyci. Może pójdziemy…
~ Kibicować Panterom. ~ przerwał mu Jenny. ~ Eric był u mnie i przechwalał się, że są lepsi od naszych i wygrają bez problemu z nimi.
Obaj wymienili ironiczne spojrzenia między sobą.
~ Może i wiesz wszystko o dziennikarstwie, ale o sporcie niewiele wiesz. ~ powiedział bez kpiny Jack, nie chciał jej urazić. ~ Wikingowie to najlepsza drużyna w mieście, a nasi bez paru to lepsi amatorzy. Nie mają z nimi szans, oni słyną z jednej z najlepszych obron.
~ A kiedy nią kieruje Bross jest nie do pokonania. ~ dodał Nick, znał go od dwóch lat i grali w obie odmiany piłki z decydowanie twierdził, że marnuję się kopiąc ten balon. ~ Gra na każdej pozycji. Chłopaka robi za kapitana drużyny.
~ Być może, ale ostatnio narzekał na ból kolana.
~ Jeśli nawet nie wystawią go, to mają długą ławkę rezerwowych i na jego miejsce jest dwóch, trzech graczy. Mogą wystawić rezerwowy skład, lub sprawdzać nowych. Nawet z nimi mogą przegrać, nie zapominaj, że wielu idzie do nich, aby tylko grać u nich.
~ Gdzie twój patriotyzm?! Gdzie wierność szkole i kolegom?
~ Po prostu jestem realista. Są faworytami, w tamtym roku przegrali w półfinałach i ostatecznie zajęli trzecie miejsce w stanie. To coś znaczy.
Denerwowało ją, że tak wysoko notowano Wikingów, gdy jej szkolna drużyna piłki nożnej była gdzieś na końcu całej tej listy. Jakoś nie mogła się zmusić do cieszenia faktem, że drużyna z jej miasta tak daleko zaszła.
Wtuliła się jeszcze bardziej w ramiona Jacka. Jedynej rzeczy oprócz tego, że jutro nadejdzie kolejny dzień, to była jego miłość do niej tak mocna jak jej do niego. Tu się nie mogła mylić, to nie podlegało dyskusji. Jack objął ją mocniej, co przekonało ją tym. Czuła się bezpiecznie, gdy on ją tulił do siebie.
~ Musimy już iść. ~ odezwał się Nick. ~ Za raz będziemy mieli trening. Jeśli się spóźnimy trener obedrze nas żywcem ze skóry.
Jenny wstała z jego kolan, cały czas spoglądała mu w oczy. Doskonale wiedział co mówił, nie chciała, aby szedł chciała jeszcze z nim trochę posiedzieć. Pogodzenie nie przyszło tak zupełnie łatwo, nie mogła nic poradzić musiał iść na ten trening, był to ostatni przed meczem.
Nick jak zwykle wiedział lepiej od Angel, co ona ma robić, gdy miała tysiące pomysłów na tych parę godzin. Kłótnia w tedy była dosyć normalnym sposobem konwersacji między nimi.
~ Masz test z biologii i masz się do niego porządnie przygotować, jak przyjdę masz być nauczona i bez dyskusji.
Krótki, ale namiętny pocałunek zamknął mu usta i nic więcej nie powiedział na temat testu, który będzie dopiero w poniedziałek. Był również ostatnim słowem krótkiego rozstania.
Kiedy oni ruszyli w kierunku boiska, one wróciły do szkoły, przez moment milcząc.
Harper zmarszczyła czoło, coś jej mówiło, że nadchodzące dni będą naprawdę ciężkie i nie da się ich uniknąć w żaden sposób. Instynkt dziennikarza podpowiadał jej, że będzie miała o czym pisać, nawet pojawił się cień szansy na nagrodę za dobry artykuł. Jedyne co nie dawało jej spokoju to cali ci agenci. Było w nich coś niepokojącego, nienawiść, ból, gniew i pewna rzecz, której nie potrafiła jeszcze jakoś nazwać, sklasyfikować.
Siedziała na tyle blisko, aby widzieć dokładnie jaki rozmiar ciuchów nosili, na tyle blisko, aby zobaczyć oczy agenta Trinity, były szare, wręcz mroczne, zimne i złowrogie. Ale kiedy spojrzał na nią dostrzegła pewną zmianę, stały się odrobinę cieplejsze, mniej złowrogie, mroczne. Nie widziała czemu w tedy, gdy na nią spojrzał, ale tak się stało i nie był to wymysł jej wyobraźni. Coś ją nagle ukuło.
~ Nad czym tak uparcie rozmyślasz? ~ spytała Angel koleżankę.
Te pytanie przywróciło ją do normalnego świata, na moment oderwało ją od tego problemu i oczu agenta Trinity. Zimny pot ją oblał.
~ Nad niczym ciekawym. ~ skłamała rzecz jasna, po raz pierwszy tają przed nią jakąś rzecz. ~ Widziałam tą dwójkę, wyglądali naprawdę niepokojąco, chodzące maszyny do zabijania. W oczach nie mieli żadnych ludzkich uczuć. Pieprzone cyborgi do zabijania. Ciarki przechodzą na samą myśl, że to żyje i biega po ulicy, a ta cała broń, to już zdecydowana przesada.
Angel uśmiechnęła się nieznacznie. Zrozumiała jej strach. Widziała sama jak prowadzili chłopaków, którzy należeli do Psów. Ich wzrok był wbity gdzieś przed siebie, poczuła jednak ich ciężar, choć nie były skierowane na nią. Przypominali głodnych wilków, którzy dostrzegli tłustą owieczkę.
~ Chodzą sztywni jakby połknęli kije. I ponoć tacy mają żony, mężów, dzieci, szczęśliwy dom. Wyglądają w tedy jak normalni ludzie, kochają i tak dalej, ale kiedy idzie do roboty staje się maszyną do zabijania. Jak oni potrafią po akcji, w której zabili kogoś przyjść do domu i zachowywać się jak nigdy nic? Oni się nie rodzą, rząd ich tworzy, powstają z probówek.
Nie zmieniło to w ogóle podejścia Jenny do sprawy. Dla niej wyglądał na mordercę i … Wyglądał na kogoś tak złego, że dusze jeśli ją kiedyś miał to sprzedał samemu szatanowi i to jeszcze za życia poszła już do samego piekła. Nie obchodziło ją jaką twarzy skrywała ta maska.
~ Muszę złapać dyrektora i pogadać z nim, może zdradzi parę ciekawostek. Może ta cała Woo coś powie? Może jeszcze mnie pamięta, cholera, nie będzie łatwo. Co raz trudniej jest znaleźć jakieś dobre źródło informacji.
~ Uważaj jest w złym nastroju, ta agentka wyprowadziła go z równowagi. Powinna znaleźć sobie inną robotę. Po co stworzyli tą jednostkę?
Nie miała pojęcia i nie chciał poznawać przyczyn, była za zlikwidowaniem go. Co to byli za ludzie, którzy uzbrojeni po zęby wchodzą do szkoły, tak jakby ta była poligonem?
Wyglądali na takich co mogę zabić z byle jakiego powodu, nawet nie potrzebowali jego do tego, wyda ktoś rozkaz i mamy trupa. Ile osób zginęło z ich rąk? Mordercy.
Nikt nie był poza prawem, nawet agenci federalni, kiedyś zapewne noga im się poślizgnie i wpadną na jakimś przekręcie. Nie liczą się już osiągnięcia tylko fakt, że myśleli, że prawo to oni.
Jeśli przysyłają kogoś do szkoły powinien być to mundurowi i tajniacy, ale oddział zabójców, nie budząc w ten sposób niepokój uczniów tym całym arsenałem. Byli i tacy pokroju sierżant Woo. W jej spojrzeniu nie dostrzegła tak silnych emocji jak u Trinityego, lecz…. Sama zaczęła się w tym wszystkim gubić. Nie wiedziała już kto jest dobry, a kto zły.
Chciała oczyścić szkołę z typków pokroju Silvera i Drako. A właśnie tacy ludzie jak Trinity i Pretorian, aby jej pragnienia się spełniło, przecież sprawiedliwość, to oni. Nie pojmowała co się z nią dzieje. Powoli gubiła się we własnych pragnieniach.
Dyrektor jak zwykle trzymał karty przy sobie i nie miał zamiaru ich odsłaniać, a zwłaszcza młodej dziennikarce ze szklonej gazetki. Nie powiedział niczego, czego by już nie wiedziała, lub dowiedziałaby się w przeciągu kilku minut innymi kanałami. Insynuacje nic tu nie pomogą tylko rozdrażnią kilka osób. Trzeba pogadać z kimś kto naprawdę coś wiedział o całej sprawie. Policja. Tylko, który będzie chciał coś jej powiedzieć? Zapewne żaden, o to uroki bycia dziennikarką szkolnej gazetki. Na pewno nie sierżant Woo. Ona pracowała nad całą sprawą i wspiera agentów i była zdecydowanie milsza od nich. Nie nosiła broni, która pobudzała u każdego paniczny strach. Strach to silna broń, odbierała nie tylko możność jasnego i logicznego myślenia, ale i mocy działania. Mogła to być część taktyki jaką kierowali się agenci.
Na matematykę nie poszła, miała zwolnienie od dyrektora. Zamknęła się w pokoju dziennikarskim i zaczęła zastanawiać się nad kolejnym artykułem wytoczonym przeciw młodym gangsterom ze szkoły. Miała już nagłówek: „POLICJA ROZPOCZYNA SEZON ŁOWÓW NA GANGI”, lub „KONIEC WOLNOŚCI MŁODYCH PRZESTĘPCÓW”, albo „FEDERALNI UDERZYLI W GANGI NORHT ROCK”. Nie była jeszcze pewna, ostatecznie wybór padnie po napisaniu, zawsze mogła coś nowego wymyśli, bardziej chwytającego, bardziej uderzającego w czytelnika.
Kapitan z trwogą spoglądał na co raz pełniejsze areszty, nie pamiętał, aby było w nich na raz aż tylu dzieciaków, nawet przed i po ostatniej wojnie. Miał tu plejadę wszystkich czterech gangów, niektórzy byli mu znani z osobistego kontaktu, ale masa był dzieciaków, których nigdy nie widział na oczy. Brakowało mu tylko samych przywódców do pełni szczęścia.
Panował wielki harmider, jedni grozili drugim takimi rzeczami, o których istnieniu nie wiedział, lub nie wiedział jak chcą się do tego zabrać. Masa była przekleństw i pospolitych gróźb w stylu „ja was wszystkich zabiję” – nic oryginalnego, pomysłowość twórcza żadna. Powoli od tego zaczęła boleć go głowa. Wiedział, że będzie tego żałował i żałował.
Prokuratura ściągnęła posiłki z Seattle. Sądy miały rozpatrzyć wszystkie sprawy w trybie przyspieszonym, byli i tacy, którzy nie czekając na werdykt sądu jechali na wakacje, gdyż złamali w jakiś sposób warunek. Roboty mieli na kilka tygodni, nadgodziny murowane.
W jego areszcie siedziało siedemdziesiąt osiem osób, trzydziestkę wpisywano do księgi meldunkowej, pobierano odciski paluszków i wysyłano do fotografa, który zrobi piękne zdjęcie do rodzinnego albumu. Kilkunastu siedziało na korytarzach i czekało na swoje spotkanie z prokuratorem. Część wysłali do aresztu miejskiego, byli to ci, którzy byli doskonale im znani i dysponowali kartą stałego klienta.
W innych komisariatach nie było lepiej, jeden, wielki burdel na kółkach. Jedyny plus tego, że siedzą tutaj i drą na siebie ryje, a nie latają ze skonfiskowanym arsenałem po ulicach miasta i nie strzelają do siebie próbując się zabić. Część będą musieli wypuścić, ale co bardziej krewcy będą w drodze do nowego miejsca zamieszkania. Reszta będzie uważała jak chodzi po chodnikach. Brak broni, choć tymczasowy odgoni widmo wielkiej burdy w mieście.
~ Jeśli tak dalej pójdzie zabraknie nam miejsc do zamykania ich. ~ stwierdził.
Trinity jakoś tym się nie przejął. Rzadko kiedy był na komisariacie, co od razu zauważył kapitan i jakoś nie miał dobrego przeczucia. Nie podobało mu się, że jeden z nich biega po mieście a on nie wie gdzie może być. Jego plan zapowiadał zatrzymać wielką liczbę płotek, żołnierzy robiących dla mafii i tych średniaków, którzy pilnowali płotek. Jego lista opiewała na jakieś siedem setek nazwisk. Spoglądając na nią Brokor zdał sobie sprawę jak wiele dzieciaków siedzi w gangach i stanowią tą najmniej ważną warstwę, którą można było poświęcić w tym, czy innym starciu.
~ I tak jest dobrze, gdyż nikt nie zginął. ~ burknęła Pretorian. ~ Zaskoczyliśmy ich i dlatego nam się udało. Będą mieli braki kadrowe i większe problemy, niż walka między sobą.
~ Moi informatorzy donoszą, że gangi odkładają wojnę. Mogą kupować broń na czarnym rynku, lub dostawać od swego mecenasów. Psy mogą najszybciej dojść do stanu pozwalającego zaatakować Konfederacje. Mamy trzy, może cztery tygodnie spokoju.
~ Nie pozwolimy im na zakup broni. Poszukamy ich szefów. Kontrolowany odstrzał przyniósł zakładane w nim postulaty.
Pejdżer odezwał się. Wyciągnęła go z kamizelki. Na niebieskim ekranie pojawiła się wiadomość od szefa. Who rzadko przysyłał im jakieś wiadomości za zwyczaj wzywał ich do siebie jeśli byli w tym samym co on stanie. A kiedy to już robił osobiście spodziewała się najgorszego z możliwych. Przeczytał ją: „DO WIADOMOŚCI WSZSTKICH UPOWAŻNIONYCH!!! AGENT SPECJALNY >REDFOX< ZDRADZIŁ, A PRZY TYM ZABIŁ SWEGO PARTNERA. GRUPA E POSZUKUJE GO. W RAZIE ROZPOZNANIA GO MELDOWAĆ O TYM, ZAKAZANA JEST PRÓBA ZATRZYMANIA GO SAMEMU. CZEKAJCIE NA DALSZE INSTRUKCJE”
Nie były to dobre wieści. Kiedy któryś z agentów zdradzał był już martwy, żywym trupem, a zwłaszcza kiedy wyjawi jakąś tajemnice, czy zabije swego partnera, czy innego agenta. Wysyłali w tedy Egzekutorów, którzy załatwią sprawę jak należy. Nie zlecono im tej sprawy, więc liczą, że szybko załatwią ją. Nigdy nie powinni być pewni, czy sprawę da się załatwić bez kłopotów.
Dla pewności wybrała numer komórki partnera i czekała na połączeni.
~ Jakieś kłopoty? ~ spytał ja od razu
~ 0-5-0 wobec Redfoxa.
Na uderzenie dwukrotne serca zapadło milczenie. Znał go dość dobrze, kiedy przyszedł do Firmy właśnie Redfox odpowiadał za jego wyszkolenie. Wiedział to samo co on o tej robocie. Jak zdradził to miał już ułożony dokładny plan działania i nie będzie łatwo go odnaleźć.
~ Kogo wysłali za nim?
~ Grupę E. Co o tym myślisz?
~ Nie dadzą mu rady w razie starcia. Bądź gotowa, możemy po nich przejąć schedę.
Rozłączył się. Doskonale wiedział co to dla niego oznaczało, miał w razie czego polować na swego nauczyciela, nie było to miłe zadanie. Dopuścił się największej zbrodni jakie mógł, zabił swego partnera. Złamał nie pisane prawo. Musiał zginąć, takie są ich reguły.
ROZDZIAŁ 4
Rozpoczął się sezon. Tygrysy rozpoczęły go od spotkania ze swoim największym rywalem z Sokołami. W rankingu po ostatnim sezonie byli o sześć miejsc wyżej od rywali, ale to było w tam tym roku, a teraz mieli nowy sezon i wszystko mogło się wydarzyć.
Na trybunach zebrali się kibice obu drużyn, na placu przyszłego boju dziewczyny z drużyny dopingującej zagrzewały tłumy pokazami taneczno – akrobacyjnymi, wykonywały wiele dziwnych i skomplikowanych figur.
Trenerzy przekazali ostatnie wskazówki zawodnikom i ci wybiegli na zieloną murawą Stadionu Miejskiego. Od razu podniosła się wrzawa na trybunach, kibice zaczęli wzywać swoich ulubieńców.
Jenny nikogo nie wołała, tylko w duchu prosiła, aby Jackowi nic się nie stało. I tak było podczas każdego meczu. Mieli te ochraniacze, ale i one nie raz nie potrafiły uchronić zawodnika przed kontuzją. Najbardziej obawiała się o obrońców, którzy słynęli z brutalnej gry. Oni mieli powstrzymać, rozgrywającego, napastników, skrzydłowych przed dobrym zagraniem, zdobyciem punktów. Mieli do pomocy kolegów z drużyny, którzy mieli nie dopuścić do nich nikogo.
Miała strach w oczach. Nie odrywała go od zawodnika w niebieskim kasku z szarym kotem na nim, bordowej bluzie żółty numerem czterdzieści jeden i w białych spodenkach.
Z trudem siedziała na miejscu obserwując jak Tygrysy po wykopie Sokołów przejmują piłkę i ruszają do pierwszego ataku. Piłkę miał Nick, udało mu się z nią przebiec więcej niż dwadzieścia jardów nim został powalony przez zawodnika, drużyny przeciwnej.
Chciała mieć już ten mecz już za sobą, zwycięstwo w kieszeni i jutrzejsze wydanie gazetki, a na jej pierwszej stronie znaleźć artykuł o zwycięstwie i dobrzej grze Jacka.
Pierwsza część ciągnęła się niemiłosiernie z ulgą odetchnęła, gdy zeszli z boiska mając pewną przewagę w kieszeni, a miejsce ustąpili Angel i jej koleżankom z pomponami. Ubrane w krótki spódniczki i bluzki wykonywały salta do przodu i do tyłu, układy taneczne, które same układały, a to wszystko w rytm ostrej muzyki rockowej. Czternaści dziewczyn umiało podnieść i tak już dosyć wysoką temperaturę na trybunach. Były pewnego rodzaju elitą wśród dziewczyn ze szkoły. Zawsze piękne stroje, pełno adoratorów, którzy pragnęli, aby tylko jedna z nich spojrzała na niego. Były obiektami licznych westchnięć, sennych marzeń.
Według zapowiedzi kolejna część meczu miała się tak samo dobrze, czyli dobra gra obu drużyn, a na końcu piękne zwycięstwo Tygrysów.
Mając kila minut spokoju od denerwowania się o stan Jacka, zajęła się inną sprawą, przebiegł po niej dreszcz. Akcja trwała może już nie z takim rozmachem, ale trwała, aresztowano kolejnych członków gangów. Konfiskowano sprzęt i broń. Uderzyli w spierające gangi mafie, nie pozwolono, aby broń trafiła do rąk dzieciaków i użyto jej w trakcie walk. Mogło to jeszcze trwać całymi tygodniami.
Kilku znajomych w policji ojca powiedziało jej, że nie jest znany dokładny czas zakończenia walki z gangami. Ponoć próbowano nakłonić cztery strony do rozmów przy wspólnym stole. Nie było to łatwe, gdyż jak do tej pory tylko Smoki zgodziły się na jakiekolwiek rozmowy. Reszta się nie kwapiła, próbowali grać na zwłokę, gdyż nie mieli innego wyjścia, stracili sporo ludzi i w obecnym stanie nie mogli walczyć. Ulice były jednak bezpieczniejsze, choć przez jakiś czas.
Cały czas nie dawało jej spokoju ten spojrzenie. Do obsesji jeszcze było daleko, lecz uważała, że była pod stałą obserwacją. Nie wiedziała tylko kto ją tak strzeże? Kiedy próbowała odnaleźć tego natręta okazywało się, że była sama. Powoli stawała się co raz bardziej zdenerwowana, nie lubiła zostawać sama nawet we własnym pokoju. Nikomu nie mówiła o tym, nawet Jackowi, który zapewne wziąłby to zbyt poważnie i stałby się nad opiekuńczym, a to mogło zrodzić kolejne kłopoty, a tych już nie potrzebowała.
To jeszcze nie było najgorsze. Najgorsze było to, że wyczuwał czyjąś obecność pobliżu siebie. Już nie były to tylko natarczywe spojrzenia, ale ludzka istota, która była gdzieś była w jej pobliżu. Mógł to być naprawdę każdy, nawet teraz, jeden z tych setek osób, które siedziały na tym stadionie. Czy mógł to być sam agent specjalny Trinity? To przez niego tak się poczuła w tedy w klasie i na niego tylko działała jak pies na kota, dostawała wysypki na całym ciele.
Nie pojmowała w jaki sposób agenci Departamentu Sprawiedliwości zdobył tyle materiału obciążającego na tyle osób w tak krótkim czasie, gdy lokalne władze nie potrafiły odkryć choćby małej części tego co oni. Nikt nie wiedział nawet w policji. Po prostu przyjechali z całym materiałem i już. Było tego tyle, że nie mieściło się na półkach w depozycie dowodów. Potrzebowali na nie znaleźć duży pokój, gdzie trzymali to wszystko. Kartony taśm VHS, pliki zdjęć zrobionych, taśm rozmów z podsłuchu, rolek filmów, których jeszcze nie wywołano. A jakby tego było mało dysponowali kopiami na płytach CD – ROM. Wielka góra przez którą nie da się tak łatwo przekopać. Przy takiej liczbie dowodów winy nikt nie wyjdzie z sali sądowej bez jakiegoś miłego wyroku. Piętnastu sędziów miało już o to zadbać, aby nikt nie był pokrzywdzony i swoje dostał.
Z nastaniem końca przerwy jej myśli wróciły do Jacka i tego co się działo na boisku.
Spojrzała na dwójkę potężnych obrońców Silvera i Drako, ta dwójka stanowiła mur nie do przejścia. Twardzi jakby odlani z najtwardszej surówki wytapianej w piecu hutniczym. Doskonale pilnowali napastników swoich i tych przeciwnika.
Wiele gardeł zaczęło się wydzierać, gdy Drako przejął piłkę w środku własnej strefy przerywając dobrze zapowiadającą się akcję przeciwnikom. Piłka zaczęła szybko zmieniać właściciela, w końcu trafiła do Jacka, a ten rozpoczął rajd na bramkę przeciwników.
Wiedział co miał robić, gdy tylko dostał piłkę, biec ile sił na bramkę przeciwnika. Za sobą miał Silvera, ten oczyści mu dojście do niej, lub zabezpieczy jego tyły. Tyle razy to grali na treningach, że nie było problemu z porozumieniem się.
Tym razem przeciwników było za wielu, nawet Long John nie miał szans odgonić wszystkich od niego, reszta drużyny zaspała, a Sokoły były gotowe na przyjęcie pojedynczego rajdera i jego obstawę. Potrzebowali czterech graczy, ale w końcu został przybity do murawy przez przewagę liczebną.
Russell został sam i dwanaście jardów do przebiegnięcia, małe piwko. Zacisnął zęby na ochraniaczu. Ból w nodze stawał się co raz bardziej natarczywy. Piłka była pewnie ściśnięta i nie zgubi jej w biegu. Udało mu się uniknąć dwóch. Do linii końcowej był już tylko kawałek. Pięć. Cztery. Trzy jardy. Dłonie. Nie udało mu się uniknąć kolejnego Goliata, ten go dopadł i skutecznie zakończył jego ładny bieg po przyłożenie.
Harper prawie podskoczyła jak tylko zobaczyła tą wielką górę rzucając się szczupakiem na niego. Złapał go w pasie i przygniótł do ziemi. Zaraz pojawił się kolejny kolos i jeszcze bardziej go przygnietli. Trzy jady do bramki niewyobrażalny fart. Prawie serce na ten widok wyskoczyło jej z piersi. Krzyknęła, ale jej głos utonął w tym morzu krzyków.
Chciała pobiec i pomóc mu. Już się podnosiła, aby dzikim pędem pognać schodami na dół do niego, ledwie poderwała się z siedzenia, gdy poczuła na ramieniu czyjąś ciężką dłoń zatrzymującą ją.
Dzika panika wkradła się w nią. Najpierw jej chłopak zostaję zrównany z trawnikiem, a do tego jakiś obcy nie pozwala jej pójść do niego. W oczach miała łzy. Gwałtownie odwróciła się do tyłu strącając cudzą dłoń ze swego ramienia. Zamilkła.
Za nią siedział Bross, twarz jak zwykle posępne, bez wyrazu, nieogolona. Szare oczy spoglądały gdzieś tam w nieznane. Emanowała od niego cisza, prawie, że grobowa.
~ Siedź, sam wstanie. ~ polecił jej głosem chłodnym i nie lubiącym sprzeciwu.
Usiadł obok niej. Nie ruszyła się ta jak jej polecił, z kamienie w sercu spoglądał na Jack.
Russell podniósł się od razu, gdy ostatni z tych co powstrzymali jego bieg raczyli być na tyle mili i zejść z niego, poczłapał powoli do swoich. Jenny zaczęła spokojniej oddychać widząc to jak szedł.
~ To twarda gra, tam nie ma miejsca na rozczulanie się nad sobą. Wiedzą co robią.
Jego słowa nie pocieszyły jej, nawet nie miały tego dokonać.
~ Ale… On…
Nie mogła wydusić z siebie żadnego słowa. Potrzebowała kilku sekund, aby z nów coś powiedzieć.
~ Ty grałeś w piłkę. Czemu nie grasz obecnie?
~ Przez parę miesięcy. ~ odparł spokojnie chłodnym tonem lustrując sytuacje na boisku. ~ Nawet z nimi. Zrezygnowałem, gdyż nie podobało mi się, że kontuzje łapało się po przebiegnięciu ośmiu jardów.
Potaknęła głową zgadzając się z nim, to był sport ludzi pokroju Silvera, którzy mieli więcej mięśni, niż rozumu. Nie dla kogoś takiego jak Russell.
~ Nie było ciebie na inauguracji sezony sportowego. ~ powiedział zmieniając temat.
~ Byłem w szpitalu na badaniach kontrolnych z kolanem.
~ To nie będziesz grał w czwartek?
~ To zależy od trenera. ~ jego poważny ton nie wróżył możliwości zagrania w tym meczu. ~ Decyzja zostanie podjęta po jutrzejszym treningu. Osobiście myślę, że pozwoli nam jeszcze trochę odpocząć i sprawdzi młodych.
Do końca meczu zostało już niewiele czasu, a przewaga wciąż nie uległa zmianie, Tygrysy były pewne zwycięstwa, pierwszego w nowym sezonie. Nawet Sokoli zwyczaj zmiany rezultatów tuż przed końcowym gwizdkiem w tym wypadku nic nie pomoże im.
Spojrzała na niego. Nic się nie zmienił od momentu, gdy zerwali ze sobą, lecz czuła już zupełnie co innego. Wyglądał tak samo, ale i inaczej zarazem, nie miała pojęcia czemu tak uważała. Był… sztywny, nawet bardziej niż zwykle, mało mówił. W ogóle go nie rozumiała. No i ta srebrna obrączka, wcześniej jej nie nosił. Nic nie mówił również co się wydarzyło między jednym, a drugim rokiem szkolnym. Nie pytała go, a sam o wakacjach niewiele mówił.
~ Gdzie jest teraz, twoja pani? ~ spytała wskazując na obrączkę.
~ Daleko. ~ padła krótka, to typowa dla niego odpowiedź. ~ Podarunek od pewnej damy i kiedyś ci może o niej opowiem, nie dzisiaj.
Nie ustępowała tak łatwo jakby tego by pragnął.
~ Sara?
~ Nie! ~ zawiesił na chwile głos i podjął dalsze wyjaśnienia po przełknięciu śliny. ~ Nazywała się… Vanesa. To stara i długa historia, kiedyś może ci ją opowiem. Co robicie po meczu?
Próbowała nie patrzeć na końcówkę meczu, Jack już nie grał, miał już dość. Mogła być już o niego spokojna, większej krzywdy sobie na boisku dziś nie zrobi.
~ Idziemy do Trzynastki. Pójdziesz z nami? Pewna osoba pragnie cię poznać.
Poruszyła jego ograniczone pokłady ciekawości. Rzadko się uśmiechał. Wpadł jakieś dziewczynie w oko, nikt inny nie chciałby go poznać, chyba, że był to jakiś pedał.
Szybko zaczął rozglądać się szukając tej dziewczyny, która chciała go poznać. Tylko jak blisko?
~ Gdzie ta dama?
Jenny roześmiała się widząc go jak lustrował cały teren. Wskazała na ławkę Tygrysów. On z trudem nie zabił ją swoim wzrokiem. Kiepski udał jej się żart, totalnie nie w jego guście.
~ Wiem, że zmieniłem się, ale na Boga za chłopakami większymi od siebie się nie uganiam.
Spojrzała na niego gniewnie, czasami był nieznośny.
~ Obok kretynie. ~ powiedziała z udawaną złością.
Uśmiechnął się głupkowato i zrobił jak mu kazała. Oczy prawie w słup postawił z niedowierzaniem. Obok ławki była… Angel Blue.
~ Ona ma chłopaka i mnie zna, przecież.
~ Ale, ty jesteś oporny! Nie chodzi mi o nią, ale o jedną z pomponiar. Ma na imię Margo.
Przerzucił całą mu dostępną wiedze na temat koleżanek Angel. Kilka przypadło mu do gustu, ale ich imion nie mógł sobie za żadne skarby przypomnieć.
Od razu humor mu się poprawił. Dużo wody upłynęło nim był gdzieś z jakąś dziewczyną. Nie to, że było mu źle samemu, ale każda odmiana była mile widziana. Na nic wielkiego nie liczył po prostu jakaś miła dziewczyna chciała go poznać, co nie oznacza, że do razu zaciągnie go łóżka i wykorzysta.
Jenny poznała rozmarzoną minę odpływającego gdzieś w siną dal Erica. Zastanawiała się, jak może żyć w dwóch światach jednocześni, fantazji i w tym realnym?
~ A co na to Sara?
~ Nie ma jej jeszcze w mieście i nie będzie przez jakiś czas. Pilne sprawy. A tak poza tym nie jestem jej własnością, ani ona moją. Jesteśmy tylko przyjaciółmi.
To naprawdę zaciekawiło ją, niewiele mówił o tej tajemniczej dziewczynie. Miała powoli wątpliwości co do istnienia tej całej panny Sary. Mogła być tylko wymysłem jego obolałego umysłu, Eric nie kwapił się w zdradzaniu czegokolwiek o niej, niż już powiedział. Zasłaniał się wieloma sprawami, ale prawda musiała być zupełnie inna
Jego twarz przybrała doskonale znaną jej maskę powagi i opanowania. Oczy wyglądały jaśniej, niż zwykle, ale wzrok umknął możliwości jej spojrzenia. Nie oglądał meczu, gdyż wynik znał chyba jeszcze przed jego rozpoczęciem. Jego spojrzenie zatonęło tam, gdzie zapisana jest cała przyszłość, tylko nie potrafił jej odczytać i zapamiętać dłużej niż na jedno uderzenie serca.
W jakiś sposób dostrzegł, że badawczo przygląda mu się, choć mogła założyć się z każdym o wszystko, że przed momentem był jeszcze nie obecny duchem.
~ Co wy znów knujecie? ~ spytał ironicznie.
~ Kto? ~ spytała zdziwiona.
Przeszył ją jednym z typowych dla siebie spojrzeń, które przebije każdy mur.
~ Ty i Angel. Kiedy do czegoś dobierzecie się ktoś, zazwyczaj tym kimś jestem ja, obrywam ładnie. Co tym razem tworzycie?
Te podejrzenia wywołały najbardziej grane oburzenie jakie widział.
~ Możesz pójść, lub nie. Ja do niczego cię nie namawiam. Jeśli zdecydujesz się pójść, to pójdziesz, bo tego sam chcesz, a nie bo ja cię namawiam. Więc jak, panie podejrzliwy?
Za tą scence powinna dostać Ocsara, a nawet dwa. Rzadko spotyka się, aby tak dobrze się broniła przed zarzutami o kombinowanie. Kiedy jednak już coś takiego robiła, to oznaczało, że gra była wara świeczki. Nic nie tracił, a nową znajomością nie pogardzi, zwłaszcza, gdy ta dziewczyna okaże się nawet całkiem miłą. Kto nie ryzykuje, ten nigdy niczego nie ma.
~ Pójdę pogratulować zwycięstwa i złożyć kondolencje z powodu przyszłej porażki Panter z moimi Wikingami. Będzie to piękny dzień, zobaczysz jak tylko przyjdziesz.
~ Nie drażnij mnie. Nie wiedziałam, że jesteś taki dobry.
~ Najlepszy, ale już o tym wiesz. Jak ci się układa z Jackiem?
Spojrzała na niego, siedział i odpoczywał. Należało mu się po doskonałym meczu. Nie był numerem jeden, ale swoje zawsze zrobił i swoje punkty zbiera w każdym meczu. Dla niej był nie kwestionowanym numerem jeden każdego meczu, tego i każdego następnego.
~ Jeśli kiedykolwiek miałam wątpliwości obecnie ich nie mam. Wiem, że jest tym jedynym chłopakiem na którego czekałam i nie wyobrażam sobie życia bez niego. Zrozumiałam w końcu twoje słowa.
Zaskoczonym ostatnimi słowami nie wiedział co miał powiedzieć na początku, ale z jego twarzy nic nie dało się wyczytać. Nic nowego. Szybko sklecił kilka słów.
~ Nie ma za co. Jestem tu po to, aby pomagać innym. I już po zawodach, czas im pogratulować pierwszego sukcesu i oby nie ostatniego.
Pierwsze zwycięstwo było fetowane w kilku miejscach po głównej imprezie, która trwała mniej niż godzinę i była jak zwykle nudna. Plany każdy miał inne, nie szli całą grupą, tylko podzielili się na kilka małych, każda taka grupka była teraz gdzie indziej.
Oni byli w klubie o dosyć dziwnej i nic nie mówiącej nazwie „Trzynasty Żywot Czarnego Kota”, ale skracano ją zawsze do „Trzynastki”. Nawet Nick nie miał pojęcia czemu tak się nazywał lokal, choć kuzyn jego ojca był właścicielem. Dostali stolik na samym końcu i w koncie, aby nikt się nie robił problemu, że nieletni spożywają alkohol w miejscu publicznym. Sami znali reguły jakimi rządził się ten świat. Prawo było nieugięte w takim przypadku i mogło się to skończyć źle dla każdego, dla nich i dla szefa lokalu.
~ Za wielkie zwycięstwo Tygrysów i przyszły puchar. ~ poszedł pierwszy toast
Nick był w najlepszym humorze jaki w ogóle mieć. Wygrali, był z przyjaciółmi, prawą ręką trzymał kufel piwa, lewą obejmował Angel, miał wszystko co chciał mieć. Choć zapewne wolał, aby liczba osób nagle zmalała do niego i Angel, ale nie narzekał z tego powodu.
Bross milczał, spoglądał tylko to na Angel, to na Margo i w końcu na tą, która kierowała całą szopką Jenny. Unikał wzroku ostatniej koleżanki, nie pozwalał, aby kontakt jeśli był nie trwał dłużej jak dwa uderzenia serca.
Margo okazała się tą, której poświęcał najwięcej uwagi. Co w żaden sposób nie zdziwiło Jenny. Cały on na samym początku będzie się bronił z zawziętością lwicy broniącej młodych, ale kiedy dochodzi co do czego jest potulny jak baranek i słodziutki jak cukiereczek.
Margo była wzrostu Angel, może trochę wyższa, ale tu się kończyły podobieństwa. Miała czarne włosy ścięte dosyć krótko, nawet krócej od fryzury jaką prezentował Eric. Oczy kocie, piękna zieleń, od razu mu się spodobały. Twarz nie była tak pociągła jak Angel, lecz trochę zaokrąglona, słodkie usta i lekko zadarty nosek. Typowy hiszpański anioł piękności, o piekielnym temperamencie. Trudno było od niej oderwać wzroku. Ubrana nie była jak większość swych koleżanek w swój kostium, który w jakiś sposób powodował, że wyróżniały się na korytarzach w szkole. Nie lubiła, gdy wszyscy spoglądali za nią. Po meczu przebrała się w sukienkę, błękitna do połowy uda z dwoma rozcięciami, krótki rękawek, a na piersi znajdował się czerwony pasek. Na oko Brossa była uszyta z aksamitu.
Eric nie był w stylu tych wielkich, którzy przyciągają do siebie kobiece oko. Choć trudno było go nie zauważyć i nie zapamiętać. Ta twarz nigdy porządnie ogolona pokryta kilkudniowym zarostem i te spojrzenie, które potrafi wypalić w człowieku dziurę na wylot.
Chociaż nie rzucał się w oczy, chadzał polnymi ścieżkami, to Margo udało się go dostrzec i to dość dawno, jeszcze przed tym jak zaczął chodzić z Jenny. Pamiętała go z poprzedniego sezonu, gdy pokazał świetną grę. Później przez jakiś czas widziała go z Harper u boku. Teraz nadeszła jej pora. Wpatrywała się w niego ja w jakiś obrazek. Uśmiechał się, gdy nagle ich spojrzenia się skrzyżowały.
Nagle coś w niego trafiło i zadał sobie tylko jedno, podstawowe pytanie „Boże, co ja tu u diabła robię?”. Czuł się jak piąte koło u wozu, nie wiedział nawet, w którą stronę w ogóle ten cholerny wóz jechał. Nie przeszkadzał im co prawda, ale nie był jednym z nich. Nickowi i Angel nie przeszkadzali nawet, gdy okazywali swoje uczucia, piękne w swojej brzydocie. Ale Harper i Russell, to już inna bajka.
Zastanawiał się czemu dawno nie zrobił tego dla świętego spokoju. Zbyt wiele nie miał do stracenia i tak już miała o nim kiepskie zdanie, po tym co powiedział, gdy się roztarli. Honor i duma, to w tych czasach rzecz bardzo uciążliwa, są bez wartości, nie będzie płakał po jej stracie.
~ Nad czym tak dumasz? ~ zapytała go Angel.
~ Nad istotą powstania świata i możliwością szarej, jednej jednostki nad kierowaniem swoimi losami oraz sensem bytu na tym pełnym łez padole. ~ oparł bawiąc się swoim napojem, głos miał jak zwykle poważny, graniczący z grobową powagą.
~ Za mało wypiłeś, czy co? ~ spytał go Nick w ogóle nie pojmując tego co powiedział. ~ A może jesteś chory. Słyszałem, że nie jest pewny twój występ na pierwszym meczu. To źle wróży, jeśli trener każe grzać ławę już na początku, tak zostanie do końca.
~ Ja się nie przejmuję tym. ~ powiedział zgodnie z prawdą. ~ Jeśli trener tak każe, tak będzie. Jeśli będę się rzucał, to wylecę z drużyny z wielkim hukiem.
~ Dajcie mu napić się, bo bredzi.
Piwo lało się litrami przez dwie godziny. On sączył dopiero drugie, gdy lekko wypita Margo dostrzegła jego obrączkę i zaciekawiona nią spytała o nią.
~ Jaka jest historia tej obrączki.
~ To długa historia, którą opowie zapewne kiedy indziej. ~ odezwała się Harper zaskakując w ten sposób Margo i resztę. ~ No co? Tak mi dzisiaj powiedział, gdy spytałam o nią.
~ To prezent od pewnej dziewczyny z Chicago, było to dosyć dawno i już jej nigdy nie zobaczę. ~ powiedział z pewną melancholią w głosie wkładając papierosa do ust i zapalił go. ~ To całą historia w telegraficznym skrócie.
~ Czemu ją nosisz? ~ spytał go Russell zaciekawiony całą historią. ~ Wygląda jakbyś miał… żonę, czy narzeczoną.
Czule spojrzał na nią. Nie zliczona masa historii wiązała się z nią, nigdy ich nie zapomni, na zawsze wyryły się w jego sercu. W oku zakręciła się mała łezka.
~ Kiedyś dałem słowo, że od półki nie założę złotej, tą będą nosił. A ja mam zwyczaj dotrzymywać danego słowa. ~ odparł i zrobił coś, czego nikt nie przewidział. ~ Wznieśmy toast. Za małą porażkę Panter z Wikingami. Aby Odny przyjął ich do swego królestwa.
~ Nie przesadzasz? ~ spytał go Jack ubiegając przy tym Jenny.
~ Trener powiedział, baz litości.
~ No to… prośmy Odyna, gdyż będzie to istna masakra. Walkower był by bardziej honorowy.
Jenny nie mogła słuchać takich herezji, mecz dopiero w czwartek, a on już świętuje zwycięstwo, nigdy nie był taki pewny siebie. Może chciał pokazać się przed Margo, jaki on to nie jest świetny piłkarz i sam jeden jest zdolny poprowadzić Wikingów do zwycięstwa. Zaatakowała go od razu.
~ Czy to nie zwykłe przechwałki z twojej strony? Nie wygracie tak wielką przewagą jak ostatnio. Trener zapewnił mnie, że wystawi najlepszy skład jak tylko może. Jest kilku nowych i to dobrych zawodników. Będzie to twardy mecz, nie będziemy się obawiać większego brata.
Eric spoważniał, przybrał jedną z tych ze swoich spokojnych masek, żadnych uczuć, nawet jeden mięsień mu nie drgnął. W końcu obdarzył ją bladym uśmieszkiem, a w szarych oczy pojawiły się dwa ogniki zwiastujące coś naprawdę złego. Gdzieś coś podobnego widziała u kogoś innego, ale nie mogła sobie przypomnieć. Musiała mu za bardzo dogryź, nigdy nie widziała u niego podobnego spojrzenia.
Reszta zapartym tchem obserwowali tą dwójkę. Jenny nie była łatwa w współżyciu i umiała czasami dopiec, które doprowadzały do prawdziwych sporów. Teraz jednak przeszła samą siebie.
Bross był z natury osobą bardzo spokojną, trzeba było się nieźle napracować, aby wyprowadzić go z równowagi. Jednak jeśli szczęśliwcowi uda się ta sztuka, będzie później tego żałował i to przez bardzo długo okres swego życia. Jenny przekonała kiedyś się o tym na własnej skórze.
Z wielkim napięciem oczekiwali jego ruchu.
~ Wypiją za to!
Ustąpił jej jak zwykle pola, nie było to związane z tym, że nie udowodni jej, że nie ma racji, bo bez trud by dokonał tego.
Jack i Eric doskonale wiedzieli kiedy trzeba sobie odpuścić, aby nie doprowadzić do jakieś większej kłótni, aby nie żałować tego. Trzeba dobrze znać Jenny i wiedzieć, że ostatnie zdanie musi być jej.
~ Gniew Jenny czasami jest gorszy… od jak wy to mówicie, a od uderzenia Młota Thora. ~ szepną Jack do Erica.
~ Dlatego trzeba się pilnować.
Jedną z rzeczy, których nie lubiła Jenny, to zatajanie przednią jakiś informacji, a zwłaszcza, gdy te dotyczy jej osoby. Próbę dokonania czegoś takiego trzeba było spisać na niepowodzenie w większości przypadków, a przy tym na razić się jej.
~ Hej! W towarzystwie nie ma się żadnych tajemnic i nie robi się tak!
~ Przepraszamy, lecz nie wszystko można mówić na głos, a zawłaszcza, gdy obok są damy. ~ powiedział z lekko ironią Eric. ~ Sama mi to kiedyś powiedziałaś.
~ Nie łap mnie za słówka. ~ fuknęła na niego.
Jack położył swoją dłoń na jej dłoni, dając do zrozumienia, że nie warto się kłócić. Ona nie miała zamiaru poddawać się, gdyż mógł potraktować to jako pewnego rodzaju słabość z jej strony. Wymamrotała coś nie zrozumiale pod nosem, czego nie dosłyszał. Bross grał z nią w jakąś grę i to na jego zasadach, czego nie potrafiła przeboleć, a co najgorsze mógł ją pokonać. Tym razem to jej przyszło się wycofać, robiła to z ciężkim sercem.
Angel bawiła się oglądając tą dwójkę, która nigdy nie dawała za wygraną w sprawach, w których twierdzą, że mają racje. Stanowczość i upór przeciw przebiegłości, to nierówna walka, ale w czasie jej trwania mogło wiele ciekawego wyniknąć.
~ Co Ci opowiedziała o mnie? ~ spytał Margo zmieniając nagle temat.
Jenny i Angel od razu baczniej zaczęły przyglądać się młodszej koleżance, a ona doskonale czuła ciężar tych spojrzeń. Doskonale zdawała sobie sprawę co miały one oznaczać dla niej i dla obu koleżanek Brossa.
~ Niewiele. ~ jej głos był spokojny, starała się, aby miał w sobie wiele stanowczości na ile było ją stać. ~ Jesteś miły, uprzejmy…
~ Dalej, dalej.
~ Głównie dobre rzeczy. Co jeszcze hm…? Trudno mi teraz wszystko wymienić. Nie lubisz tańczyć, no i masz te swoje tajemnice.
~ Już lubię i chodzę nawet na dyskoteki.
Jeśli dała się zaskoczyć, to niczego po sobie nie pokazała. Obie mogły jej przysiąc na cokolwiek, że parkiet na dyskotece było ostatnim miejsce, gdzie go mogła znaleźć. Unikał tego miejsca jak diabeł święconej wody.
~ Słyszałaś może, że pewna osoba zarzuciła mi, że jestem nudny.
Mówiąc nie odwrócił wzroku od niej ignorując w ten sposób resztę osób siedzącą przy tym samym stoliku co oni. Wiedział, że Harper gotowała się ze wściekłości i lada moment eksploduje.
Margo z niedowierzając pokręciła głową, co wywołało u niego pewnego rodzaju ulgę na pokaz.
~ To dobrze, bo ja nie jestem nudny i czasem lubię poszaleć i po przedrzeźniać się ze znajomych, co nie oznacza, że jestem sztywny jak maszt od sztandaru. Jestem po prostu spokojniejszy. Kiedyś, gdy mieszkałem jeszcze w Chicago nie dało się przeżyć tygodnia bez większej draki, huczne imprezy, morze wódy, hm… łatwych dziewczyn.
~ Dlaczego już nie jesteś taki?
Jej pytanie wzbudziło w nim przekonanie, że interesuje się nim na prawdę, a nie była to jakaś pod pucha. A przeszłość Erica była jak zakryta karta, której nikt nie odkrył, nawet Jenny.
~ Miałem dość policji i ich monologów na temat zachowania. Rodzice się burzyli, że co jakiś czas byli wzywani do szkoły, lub na komisariat. Kumple byli tylko źródłem ciągłych kłopotów i między innymi jestem obecnie w North Rock, a nie w Chicago.
Margo spojrzała w kierunku szafy grającej, która stała w koncie przy części przeznaczonej na podrygi w jej rytmie, a miała w większości stare kawałki, nie zmieniono repertuaru maszyny, po tym jak nowy właściciel kupił lokal od pierwszego. Przyszedł jej do głowy świetny pomysł.
~ Zatańcz ze mną. ~ poprosiła go wyciągając go za stołu.
~ To, że potrafię jakoś tańczyć nie oznacza, że ze mnie drugi Fred Aster.
Ona jakoś nie słuchała go za bardzo, tylko z uporem ciągnęła go w kierunku starej szafy grającej. Nick śmiał się, prawie zakrztusił się pitym piwem.
~ Powinieneś wiedzieć Eric jedno. ~ powiedział do niego nie potrafiąc się zapanować nad atakiem śmiechu. ~ Margo jest najlepszą tancerka jaką widziałem, parę lat nauki tańca, konkursy tańca i jak tego było by mało, ćwiczy jakieś sztuki walki od dwóch lat. Pobije ciebie.
~ Zamknij się! ~ poleciła mu Jenny, a skwaszonego Erica pociągnęła w kierunku wolnego miejsca. ~ Czyżby syn Odyna bał się zatańczyć? Nie przesadzaj i rusz tyłek. Mężczyzna mi się znalazł.
Normalnie machnąłby ręką, niech sama sobie tańczy, ale teraz siedziała obok niego Jenny i z wielkim zainteresowaniem przyglądała mu się. Nie chciał dać jej kolejnego powodu do ataku na siebie, a właśnie na to czekała. Zacisnął wściekle zęby.
~ Jak mnie ośmieszysz, to nigdy ci tego nie wybaczę. ~ powiedział do niej groźnie, choć nie był, aż tak zły na nią jak to pokazywał. ~ Może w tańcu jestem przy tobie największym amatorem, ale w walce w ręcz nie masz szans, nie ważne jaki masz pasek.
~ Damski bokser się odezwał! ~ krzyknęła na niego Harper. ~ Musisz jej grozić? Więc umiesz tańczyć, czy nie, Eric?
Zmielił w ustach jakieś przekleństwo, którego nie dosłyszała i może lepiej dla wszystkich. W ogóle nie pojmował swojej głupoty, że dał w taki głupi sposób dał się podejść jak amator, a przecież był zawsze ostrożny. Nic mu to nie dało, gdyż zachował się jak głupiec i ma co chciał.
Margo zlustrowała co miała do wybory szafa grająca, nim ostatecznie wybrała.
~ Masz drobne?
Wyciągnął z kieszeni parę monet, a ona wzięła tyle ile potrzebowała. No do diabła jeszcze muszę płacić za to, że zawodowa tancerka mnie upokorzy, w duchu jęknął.
Maszyna była sprawna, ale od jakiegoś czasu nikt nie puszczał z niej nawet przerywnika.
Eric był zdenerwowany, pierwsze nuty i wiedział z czym miał do czynienia, nie znał tytułu utworu, ale pamiętał go z komedii „The Blues Brother”, Śpiewali ją pod sam koniec w trakcie tego wielkiego koncertu na rzecz sierocińca, czy jednak była to jakaś szkoła prowadzona przez siostry zakonne, nie pamiętał dokładnie. Według słów piosenki każdy potrzebował kogoś. Jakby nie mogła wybrać czegoś innego. No cóż, porażka na całej linii. Przecież przy tym nie dało się ruszać.
Zaczęła się ruszać od samego momentu, gdy z dwóch głośników popłynęła muzyka. Kochała tańczyć. Tańczyła, gdyż nie lubiła stać w miejscu, na parkiecie nikt nie potrafił jej dorównać, nawet jej partner, którym tańczyła przez dwa i pół roku. Zrezygnowała, gdyż nie miała ochoty tańczyć dla jakiś nagród.
Stawała tylko i wyłącznie na palcach butów na obcasie. Nogi zgięte w kolanach, okrężne ruch biodrami, wywołały u niego wielki przypływ czystego śmiechu, baletnica się znalazła.
~ Zacznij się ruszać! ~ zagrzała go do tańca Jenny. ~ Dalej, Eric!
~ Co ta ja jakiś Borysznikow? Nie mam pojęcia jak do tego się zabrać.
~ Nikt nie każe tobie robić żadnych karkołomnych wyczynom. ~ powiedziała do niego, zrobiła obrót, plecami otarła się o jego plecy. ~ Pamiętasz może musicale z lat siedemdziesiątych i późniejszych? „Dirty Dancing”?
~ Jasne, może coś trudniejszego masz w zanadrzu. Po to jest cholernie proste.
~ „Gorączkę sobotniej nocy” i numer z „Maski” na następnych zajęciach.
Podrapał się po głowie nie spuszczając oka z jej pełnych gracji ruchów, które powodowały, że robiło mu się dosyć ciepło. Nie miało pojęcia do czego tak naprawdę obecnie zmierzali. No cóż, nie ma nic do stracenia, najwyżej się trochę wygłupi, nic nowego i wielkiego nie dokona.
Zrobił dwa kroki wyciągając bardzo do przodu i na boki nogi, aby stanąć przed nią na twarzy miał maskę chłodnego zabójcy, patrząc na nią z góry nie pozwalając sobie na ani grama radości. Gdyby zacząłby się śmiać wszystko by wzięło diabli, z jego powagi i tańca.
Nie zwracał uwagę na siedzących przy stole dopingujących go znajomych. Nie słyszał w ogóle muzyki. Nawet, gdyby śpiewali mu nad uchem nie czułby rytmu. Skoncentrował się na swojej partnerce, wystarczyło, że ona czuła jakiś rytm, to ona prowadziła ten taniec, a nie no i było dobrze.
Czuł woń perfum, balsamu wartego w ciało, jej ciepło, które było tak cudowne w kontakcie jak nic innego. A taniec spowodował, że jeszcze bardziej był to wyraziste. Eksplodowało to zwłaszcza, gdy dotykają jej dłoni, bioder, ud schodząc do parteru. W ten, niespodziewanie popchnęła go, oczywistym było, że w tym przypadku nie utrzyma się na nogach. Ratował się podparciem obiema rękoma z tyłu. Prawie leżał na parkiecie nie mając konceptu jak tu wstać i dlaczego go popchnęła. Nie miał zbyt czasu na rozmyślanie nad tym, gdy wykonała nad nim leżącym wysoki półobrót. Jego oczom została ukazana długa i smukła kończyna i jaki typ bielizny nosiła. Zaschło mu w raptownie gardle.
Z trudem powstał czując się, że chce mu się pić i potrzebuje ręcznika. Jezu słodki, ona sobie ze mną igra jak z kociakiem. Zauważył oczywiste.
Wstał na raty pełen szoku, ale był dobrym graczem i nic nie pokazał po sobie. Dołączył do niej, to nie był jeszcze koniec tańca, przed nim druga zwrotka piosenki i refren. Znowu spotkali się ciałami. Lekko podciągnęła sukienkę, aby móc lepiej kręcić nogami, a jeśli jemu sprawi to przyjemność, to też dobrze. Figlarny uśmieszek zapraszał go do dalszej części zabawy.
Nie dotykał jej rękoma, prawą nogę miał między jej, leżała prawie na nim i obniżali się powoli uginając kolana. Dojście w ten sposób do parkietu było trudne, gdyż w pewnym momencie jej sukienka podwinęła się dosyć wysoko, siedział już na jego udzie, a całymi plecami przywarła do jego klatki piersiowej.
Muzyka skończyła się w tym samy momencie co poczucie równowagi u Erica. Na wielki koniec pada na podłogę mając ją na sobie. Ci ze stolika zaczęli dziko bić brawa, gwizdać i skandować jakieś słowa, których jakoś nie był w stanie usłyszeć. Cała jego uwaga była skupiona na niej i tylko na niej.
Wstawała powoli, jej dłonie dotykały jego ciała w ogóle nie przejmując się niczym. Nawet jak wstała nadal czuł ją na sobie, nie tylko woń, którą prawie przesiąkł. Był pewien, że rozpoznał wanilie, niektórzy uważali ją za afrodyzjak. Reszty nie rozpoznał. Przez jakiś czas nadal czuł jej ciało na swoim.
~ Rzuć piłkę i zostań tancerzem! ~ krzyknęła Angel.
~ Zrobisz doskonała karierę, Margo może być twoją partnerką. ~ wtórowała jej Jenny.
Chłopaki również dorzucili coś od siebie.
~ Musisz trochę popracować nad poczuciem równowagi. ~ powiedział Nick. ~ Może wystarczy, że nie będziesz pił przed tańcem?
~ Powinieneś trochę bardziej się wyluzować i poczuć rytm i nie przyklejać się do niej, nie bądź taki zaborczy, pozwól jej na więcej ruchów.
~ Zamknijcie się lepiej. Mam gdzieś dobre rady, jak na mój gust, to jak na pierwszy raz było doskonale. Nie gadajcie tyle, tylko nalejcie coś do picia. Nie chcę piwa.
Koniec zabawy nastąpiło dobre półtorej godziny później. Do tego czasu opróżniono wiele kufli piwa i butelki whisky Johnny Walker. Harper i Bross nie pili już niczego, mieli już dość, Eric dwa razy jeszcze zatańczył, choć nie były to żadne karkołomne tańce, po tym jak Angel powiedziała, że chce jej się tańczyć. Tańczyli już w tedy wszyscy.
Kiedy siedzieli Jenny mało co się odzywała, straciła nastrój do zabawy, choć robiła wszystko, aby tego nie zobaczyli. Nie chciała, aby z jej powodu przerywali dobrą zabawę. Na parkiecie rządziła Angel z Margo, McKen i Russell podporządkowali się im w tanecznym pląsie. Jack przekonał się na własnej skórze, ale nie tak dokładnie jak Eric, gdyż to było tylko i specjalnie dla niego i dla nikogo więcej.
Kiedy zamykała oczy widziała go jak przychodzi do jej klasy prowadząc uciekinierów, te jego spojrzenie potrafiło dokonać coś o wiele gorszego, niż krzyki i groźby Silvera. Jedno spojrzenie. Wszystko co pragnęła to zapomnieć o całej sprawie, która nie dawała mu spokój. Prześladowana przez te oczy nie mogła znaleźć chwili ukojenia, nawet we własnym umyśle nie potrafiła znaleźć schronienia. Ten agent był jak złowrogie widmo, nie mogła się od niego uwolnić. Nie wiedziała czemu musiał spojrzeć właśnie na nią.
~ Ja muszę już iść. ~ powiedziała zbierając swoje rzeczy.
Od razu podniósł się Jack. Po chwili i Angel z Nickiem przyznali, że najwyższa pora wracać do domu, siedzieli i tak wystarczająco długo, dłużej niż planowali na samym początku.
Blue podeszła do koleżanki, która drzemała na krześle i szturchnęła ją, aby ta się obudziła, ale ona nie spała. O czym od razu się przekonali.
~ Jest pijana. ~ stwierdził fachowo Nick kucając przy niej. ~ A myślałem, że potrafi wypić więcej. Chociaż sam nie czuję się za dobrze.
~ Co my z nią zrobimy? ~ to było pierwsze pytanie, które zadała Angel, całkiem zaniepokojoną całą sprawą. ~ Przecież ona tak do domu nie może wrócić. Starzy jak ją tylko zobaczą, to zatłuką wraz z tym co ją dostarczy. Na mnie nie liczcie.
~ Wiem, ktoś ją musi przenocować. ~ Nick wpadł na genialny pomysł.
~ Tylko kto? ~ spytał Jack stawiając jego pomysł przed największym problemem.
~ U Angel. ~ odarł pewny sukcesu planu.
~ Weź mnie nie drażnij! Nawet nie miałabym gdzie ją położyć. A poza tym rodzice nie pozwolą mi jej przekimać w takim stanie. Nie u mnie.
Eric wolnym krokiem podszedł do nich, wracał z toalety i papierosa, nie miał pojęcia o dosyć nieciekawym odkryciu pozostałych przy stoliku, nie było go dobre piętnaście minut. Podchodząc do nich usłyszał co ich trapiło. Problem się pojawił, a rozwiązania jakoś zabrakło.
~ Nick, Jack i Jenny co z wami? ~ spytała ich Angel szukając u nich ratunku.
Jenny pokręciła głową. Była u niej babcia i nie było już gdzie kogokolwiek położyć. Nick miał remont domu o czym zapomniała całkowicie. A Jack w trakcie przeprowadzki. Była w kropce i to całkiem wielkiej. Znalezienie wyjścia z tej sytuacji było co raz trudniejsze.
Milcząc spoglądali na zapitą do nieprzytomności Margo, nikt nie miał żadnego pomysłu na wyjście z bardzo delikatnej sytuacji.
Eric założył jej swoją kurtkę, gdyż na dworze było już dosyć chłodno, swoje rzeczy zebrał, jak również jej, niczego nie zapomniał.
~ No słoneczko już dawno zaszło, czas iść spać. Księżyc już świeci. ~ powiedział biorąc ją na ręce. ~ Wszystkie grzeczne dzieci już dawno śpią, teraz przyszła pora na ciebie. U mnie jest wystarczająco dużo miejsca i nie będzie żadnego problemu z tym, aby się przespała u mnie.
Problem został rozwiązany, znalazło się dla niej łóżko i ten, który jej odstąpi na jedną noc. Zapomnieli, że Eric mieszka sam w mieszkaniu i ma dwie sypialni do swojej dyspozycji i nie będzie problemu z przenocowaniem jej. Nikomu nie będzie musiał się tłumaczyć, że jest u niego pijana koleżanka.
~ Na pewno możesz ją przekimać? ~ chciała się upewnić bardzo przejęta.
~ Jasne, że nie ma problemu. Nie raz już pijani kumple spali. Mogli oni, może i ona.
~ Jechać z tobą, aby pomóc przy niej?
~ Jak chcesz mogę ciebie podrzucić do domu. ~ powiedział trzymając ją cały czas na rękach, co nie sprawiało mu żadnych trudności. ~ Nie raz zajmowałem się pijanymi kolegami, niektórzy byli w gorszym stanie od niej. Niech ktoś mi pomoże wsadzić ją dalej dam sobie rade.
~ Uratowałeś mi życie. Za raz zadzwonię do jej ojca i mu wyjaśnię całą sprawę. Z nim da się pogadać i nie będzie powodował żadnych problemów. W przeciwieństwem jest jej matka, która jest bardzo dziwna i nie pozwala nikomu pić. Przyjdę po nią rano.
~ Dam sobie rade, ale jak będziesz szła, to nie za wcześnie, mam ochotę zaspać na francuski. No to idziemy, słoneczko nie wyrzygasz mi się w samochodzie, prawda. Jak będziesz grzeczna, to ja będą na tyle dobry i utulę ciebie do snu, a nawet zaśpiewam ci kołysankę. Uwierz mi lepiej śpiewam kołysanki, niż tańczę. Jenny … głowa do góry.
Była w złym nastroju i nie miała ochoty za bardzo wdawać się z nim w jakieś pogaduszki. Pragnęła wrócić do domu i zająć się swoimi sprawami. Miała do napisania całkiem spory artykuł, a nie chciało jej się za bardzo. Nie mogła cały czas zapomnieć o tym agencie, który latał po mieście obładowany bronią jakby szedł na wojnę, tworzył jednoosobowy oddział szturmu i wsparcia. Nadal ją prześladowało poczucie jego obecności gdziekolwiek się uda.
Angel z trwogą spoglądała na nie przytomną koleżankę niesioną przez Erica. Nawet nie zauważyła kiedy się upiła, a powinna na nią uważać, doskonale wiedziała, że od czasu do czasu Margo lubiła wypić i nie raz udowadniała swoje możliwości. Aby znaleźć się w takim stanie musiała wypić spore morze piwa. Nie pamiętała ile łącznie kupili i wypili złotego trunku oraz whisky, ale tej była tylko dwie butelki. A przecież dzięki niej doszło do tego spotkania z Ericem i w takiej niezręcznej sytuacji została przez nią postawiona. Już sobie wyobrażała co o niej sobie pomyślał.
Pomogli wsadzić ją do samochodu. Eric, choć pił nie przejmował się tym, że jechał samochodem. Widział pojedynczo, żadna biała myszka go nie ścigała. Oddech miał przesiąknięty miętą i eukaliptusem oraz tytoniem. Już jeździł w takim stanie i ani razu nie został przyłapany przez drogówkę. Nigdy mu się nie śpieszyło w takich momentach, robił się w tedy bardzo gorliwym użytkownikiem ulicy.
Blue siadła obok niego, za nią siedziała przykuta do kanapy pasami bezpieczeństwa Margo. Nick i reszta wybrali inny sposób na powrót do domu, żaden nie był samochodem, ulice dalej wsiedli do taksówki i pojechali najpierw do Jenny.
~ Da sobie rade? ~ spytał ich Nick.
~ Nie wykorzysta jej jeśli o to ci chodzi. ~ odparł Jack. ~ Da sobie rade. Blue będzie na nią jutro wściekły. Po tobie by się czegoś takiego spodziewał, ale nie po nim. Zapewne poczeka, aż Angel ją przebierze w coś do spania i sam się uda na spać. Jest już późno
Jack mylił się, Angel pomogła tylko przy otwarciu drzwi i zadzwoniła do ojca Margo i powiedziała mu o tym gdzie jest jego córka i żeby się nie martwił, była w dobrych rękach. Pan Mer był zadowolony z tego, że córka nie pojawi się w takim stanie w domu. Jego żona, a jej matka była z pochodzenia czystą Mormonką i z miast Lakeside nad zachodnim brzegiem Great Salt Lake w stanie Utha. Poligamia nie była stosowana, choć jej ojciec miał trzy żony, bardzo pilnie pilnowała zakaz spożywania alkoholu przez wszystkich członków rodziny, jak i obowiązek niedzielnej mszy. Jakoś duch idącego postępu ominął ją w tej płaszczyźnie.
Przygotowano dla niej drugą sypialnie w mieszkaniu zajmowanym przez Erica. Jak na jedną osobę było dosyć duże, do swojej dyspozycji miał dwie sypialnie, salon, kuchnie, łazienkę oraz pokój przerobiony na małą siłownie. Mieszkał w tym mieszkaniu sam od blisko dwóch lat i nic jak do tej pory nie wróżyło, aby znowu zamieszkał z resztą rodziny.
Położył ją w pokoju gościnnym, ściągnął buty i położył je obok łóżka, a następnie nakrył ją kocem. Spojrzał na nią, była piękna, Bóg nie poskąpił jej urody. Nawet mu się spodobała, dysponowała wszelkimi walorami fizycznymi, które uraduje każde męskie oko, nie tylko jego. Kolor włosów, oczy, ciało i była bardzo żywiołowa i przebiegła. Może nie przebiegła, ale bardzo pomysłowa.
Stanął przez chwile wpatrując się w śpiącą dziewczynę i rozmyślał nad sprawami, które miał do załatwienia, nim sam się położy spać w sąsiedniej sypialni. Miał tu piękną dziewczynę i tylko mógł ją podziwiać. Pokręcił tylko głową i ruszył w kierunku drzwi. Udało mu się zrobić zaledwie dwa kroki.
~ Miałeś mnie utulić i zaśpiewać kołysankę. ~ zawołała go z łóżka, mówiła bardziej poprawniej od niego co nie umknęło jego uwadze. ~ Obiecałeś i dotrzymaj danego słowa. Była grzeczna. Naprawdę.
Nie widziała jego uśmiechu.
~ Przyniosę coś zimnego do picia, a ty sobie wybierz jakąś kołysankę.
~ Masz może piwo?
~ Nie mam alkoholu. Chyba wypiłaś dziś wystarczająco dużo, aby mieć dość.
Wyszedł, udał się do kuchni. Z szafki wyciągnął dwie wysokie szklanki. Wlał do nich wyjęty z lodówki napój nie gazowany jabłkowy, sporo, nie był skopmy, wypiła tyle, to może i jeszcze trochę. Obejrzał się za siebie, nie opuściła pokoju, w który ją ułożył. Bardzo dobrze.
Kluczem otworzył szafkę zamkniętą zazwyczaj na klucz w której trzymał wszystkie swoje leki. Wyciągnął z niej jedną fiolkę, która znajdowała się na samym wierzchu. Nie miała żądnej etykietki, ale doskonale wiedział z czym miał do czynienia. Otworzył ją i wziął z niej dwie tabletki, które wrzucił do jednej ze szklanek i wymieszał, aby rozpuściły się. Według swoich obliczeń efekt powinien być natychmiastowy. Sam je kiedyś brał, więc doskonale wiedział z czym miał do czynienia. Miał nadzieje, że lekarz nie wiedział, że jakieś mu jeszcze zostały, już dawno powinien je odłożyć, ale zapisane mu obecnie nie były tak samo skuteczne jak te i efekty uboczne były mniejsze. Rano groził jej jedynie wielki ból głowy, do uzależnienia nimi była zdecydowanie daleka droga.
Doskonale wiedział co się święci od samego początku. Margo piła zdecydowanie powoli, aby tak szybko się upić. Miało wyglądać jakby miała słabą głowę. Widział lepszych aktorów od niej, choć doskonale grała, co trzeba było jej przyznać. Co chciała osiągnąć zachowując się w taki sposób, nie miał pojęcia, mógł jedynie zgadywać i mieć różnego przypuszczenia, ale nic więcej. Wyglądała na całkiem fajną dziewczynę i tylko miał nadzieje, że nie zrobi niczego głupiego.
W duchu wyznał przed samym sobą, że nawet mu się podobała. Czuł te uczucie, co kiedyś i było zdecydowanie silniejsze od tego co kiedyś czuł do Jenny. Miał w sobie coś, czego nie potrafił na samym początku określić, ale wiedział, że dotyczyło to jego przeszłości.
Kiedy wrócił z napojami, Margo leżała prawie, że nago na kocu, jej ciuch leżały na krześle przy biurku. Jej jedynym odzieniem był stringi, gdyż jak sobie przypomniał nie miała stanika, gołe plecy w sukience. Piersi zakrywała wielka maskotka, która kiedy wychodził stała na fotelu w rogu. Cały obrazek był jak najbardziej kuszący. Przełknął ślinę.
Spodziewał się tego i starał się przygotować się na ten widok, ale nic to nie dało. Poczuł jak zasycha mu w gardle, a dziwne mrowienie rozchodzi się po całym jego ciele.
Tak, przeszłość znowu dała o sobie znać w bardzo nie typowy dla siebie sposób, czyli nic nowego. Ból powoli odchodził w zapomnienie, a rodził się lęk.
Szafirowe oczy śmiały się do niego.
~ Chyba nie powiesz mi, że nie widziałeś, hm… tak ubranej dziewczyny?
Ruszył i podał jej wysoką szklankę.
~ Widziałem. ~ odpowiedział z lekką dumą w głosie. ~ Jaką kołysankę sobie wybrałaś?
Wypiła trochę, językiem przetarła kuszącą usta, zbierając smak alkoholu i soku.
~ Żadna nie przychodzi mi do głowy, a jak u ciebie ze śpiewaniem w ogóle? ~ wyjaśniła mu prowokująco. Jej wzrok pochłaniał każdy jego ruch. Siadł na krześle obok łóżka, na wyciągnięcie dłoni od niej. ~ Podobam ci się? ~ lekko kiwnął głową, ona wypiła kolejny łyk napoju. ~ Wielu chłopaków mówi mi, że jestem ładna. A co ty o tym sądzisz?
~ Mają racje. ~ odarł nie mogąc oderwać od niej wzroku. ~ Jesteś bardzo piękną dziewczyną. Każdemu byś się spodobała, zapewne masz wielu adoratorów.
~ Jest kilku, ale nie zależy mi na nich, tylko na tobie. Nikogo nie chcę, tylko ciebie.
Przez moment szukał słów, gdyż te wyznanie jakoś go trafiło, nie spodziewał się czegoś takiego, zwłaszcza od dziewczyny, którą znał zaledwie od kilku godzin. Mógł coś przeoczyć, ale nie fakt, że poznał taką dziewczynę. Nie, takiej sklerozy to on nie miał.
~ Dlaczego ja? ~ spytał ją
Środek powinien zacząć działać po kilku minutach, już niedługo powinien dostrzec pierwsze syntomy podanego jej leku. Jeszcze minutka, albo dwie i będzie grzecznie spała, jak niemowlę. Nim jednak zaśnie powie choć częściowo, dlaczego taka laska wybrała sobie jego?
~ Jesteś inny od reszty… chłopaków, którzy należą do drużyn… sportowych… ~ zaczęła powoli wyjaśniać, gdyż co chwilę brało ją na ziewanie. Miał pierwsze syntomy działania leku, dobrze. ~ … nie uganiasz się za sławą i nie wykorzystujesz tego, że jesteś najlepszym zawodnikiem swojej drużyny.… Średnio strzelasz dwie bramki, przy wielu asystujesz, dogrywasz do kolegów i wspieeerasz w obronie. Grałeś w drużynie stanowej i udoowoodniłeś, że jesteś najlepszym graczem.
~ Dziękuję za słowa uznania, ale to nie tylko to. Co jeszcze?
~ Jeeesteś bardzo seksi.
Już wiedział z skąd się wzięła kolejna fanka. Miał wdzięk i był doskonałym graczem i to w zupełności wystarczyło, aby ta chciała pójść z nim do łóżka. Miał czasem wiele dziwnych propozycji, ale żadnej nie mógł porównać z tą. Nie wiedział co miał powiedzieć, jak się ma zachować w takiej sytuacji. Nie był kimś naprawdę sławnym, żeby mieć takie propozycje i chyba nigdy nie będzie, a jednak znalazła się amatorka piłki nożnej i zwłaszcza jednego grającego w nią chłopaka.
Delikatnie dotknął jej ciepłego policzka i czule ją po nim pogłaskał, odgarnął włosy z twarzy, choć spoglądał na nią, to widział zupełnie inną dziewczynę, w ogóle z innego życia. Jego usta bezdźwięcznie wypowiedziały jej imię, ale tego Margo już nie usłyszała, gdyż zasnęła.
Jak się zamyślił, to nie dostrzegł momentu, w który sen wziął nad nią górę. Pusta szklanka spoczywała w dłoni, a ona leżała na maskotce z ostatniego mistrzostwa w piłkę nożną we Francji. Kiedy ją dostał myślał, że będzie stała i w koncie zbierała kurz i nic więcej. A jednak, Margo znalazła pierwsze zastosowanie po dekoracyjnym. Nie chciał czekać i poznać przy tym kolejnych jej pomysłów.
Wstał. Poszedł do swego pokoju, aby po chwili wrócić z bluzą hokejową. Przecież nie mogła spać w samej bieliźnie, przecież nie był, aż tak źle wychowany. Tylko jak ją ubrać w tą cholerną bluzę nie zabierając żadnej znajomości, w tym optycznej z piersiami. Myślał, myślał i nic nie wymyślił.
Cholera. Jakby nie mogła ubrać jakieś sukienkę i stanik pod nią, po raz pierwszy przeklął tak piękną modę.
Starał się jak najmniej na nią zerkać, ale to było silniejszego od niego i nie udało mu się założyć bluzy z zamkniętymi oczyma. Widział więc je z bliska i w pełnej okazałości, musiał przyznać, że ma czym oddychać. Z trudem przełknął ślinę. Jego dłoń musnęła jej pierś, gdy przeciągał bluzę przez głowę. W dotyku była miła, ciepła i taka jędrna. Była jak owoc zakazany na drzewie rozkoszy.
Nakrył ją jeszcze kocem i zgasił światło, nim zamknął za sobą drzwi do pokoju gościnnego.
W pewien sposób było mu jej żal, gdyż musiała się zniżać, aż tak bardzo, aby móc spotkać jakiegoś nowego chłopaka i niekoniecznie iść z nim od raz do łóżka, tak na pewno nie skłoni, aby byli kimś więcej, niż osobami wiedzącymi o swoim istnieniu. Nie tędy była droga do jego serca, nie przez łóżko. Wystarczyłaby mu w zupełności szczera rozmowa, a nie granie kogoś kim się nie jest po prawdzie.
Nie był dumny z tego co zrobił, ale nie chciał ją wyrzucać z domu i robić przy tym jakieś awantury. Wybrał najmniejsze zło, jakie miał do wyboru, ale nie czuł się jakoś dobrze z tego powodu. Nie był to już pierwszy taki przypadek i powoli zaczynał się przyzwyczajać do takiego zachowania dziewczyn, które było w ogóle nie zrozumiałe. Kiedyś się łudził, że zrozumie je, ale z każdym kolejnym spotkanie, że jest co raz dalej od zrozumienia i pojęcia. Marnował tylko i wyłącznie czas i nic więcej. Trzeba je zaakceptować i się martwić resztą kiedy tylko będzie to konieczne, nic na zapas.
~ Chłopie znajdź sobie jakąś dziewczynę. ~ powiedział do siebie.
Z kieszeni wyciągnął paczkę papierosów, wyciągnął jednego i rzucił resztą na biurko w swoim pokoju. Tego właśnie obecnie potrzebował. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę benzynową marki Zippo i zapalił papierosa. Zaciągnął się i wypuścił słup szarego dymu, ten zaczął się zbierać wokół niego. Rozproszył go mocnych machnięciem ręki. Odegnał od siebie wszelkie zbędę myśli, nie miał nastroju na walczenie z duchami przeszłości, które mają wsparcie w teraźniejszości, nie wygra w ten sposób tego starcia. Musiał wszystko inaczej rozegrać.
Spojrzał na automatyczną sekretarkę, była jakaś wiadomość. Ciekawe, kto nie miał co robić jak dzwonić do niego i zawracać mu głowę. Odtworzył ją niezbyt ciekawy jej treści.
~ Bross, tu Sara. ~ usłyszał jej głos z lekkim metalicznym pogłosem. ~ Mam złe wieści, jakiś czas będziesz musiał mnie ugościć, więc powiedz chłopakom, że libacja po meczu jest odwołana, gdyż spodziewasz się gościa. Wyrzuć również tą laleczkę. Jakiś kretyn nie wyłączył kuchenki i tą rozjebało. Przez jakiś czas, czyli przez okres remontu nie mam gdzie się zatrzymać. Dzięki z góry za wyrażenie zgody. I zacznij nosić komórkę, bo nie mam zamiaru więcej gadać z tą cholerną maszyną!.
Skończył palić papierosa. Będzie miał gościa, nic nowego, czyli nie będzie mógł zrobić klasycznej zabawy u siebie, cholera jaka szkoda. Nie będzie miał na głowie grupy pijanych głupków ze swojej drużyny. Będą bardzo zawiedzeni, a on jakoś niespecjalnie.
Wziął szybki prysznic. Dochodziła już północ. Nim poszedł do siebie zajrzał na krótką chwilę do śpiącej Margo. Wyglądała cudnie jak spała, jeszcze piękniej, niż do tej chwili uważał. Coś ukuło go w środku. Była taka jak ona, może jeszcze bardziej, niż mu się na początku mogło wydawać się. Była taka jak ona, ale nie mogła zastąpić mu jej.
Po raz pierwszy poczuł wielką i ogarniająca go pustkę, która pochłaniała go jak bezkresna czarna dziura, wciągała do środka i nie miała zamiaru już więcej wypuścić
Nie wiedział dlaczego ona spowodowała, że poczuł się jak ostatni głupiec w tym momencie.
Co raz trudniej było mu zrozumieć dziewczyny i ich sposób postępowania, o myśleniu już nie wspominając. Margo wyglądała na całkiem fajną dziewczynę, swym hm… dosyć specyficznym zachowaniem nie straciła u niego szans, co go dziwiło, a czego zapewne rano nie będzie pewna. Wręcz przeciwnie udał jej się pobudzić jego ciekawość swą osobą. Trzeba w najbliższym czasie poświęcić trochę więcej czasu na tą największą zagadkę wszechświata.
Położył się spać z ironicznym uśmiechem. Nigdy czegoś takiego się nie spodziewała, a jednak wiele niespodzianek zostało przed nim postawione, ale nic o nich nie wiedział.
Sen przyszedł dosyć szybko, ale nie przyniósł spokojnego snu pełnego kolorowych wizji, które tylko i wyłącznie w krainie snu miały prawo istnieć. Wróciły koszmary ze zdwojoną siłą. Znowu przeżywał to co chciał tak bardzo zapomnieć, to co go tak odmieniło. Nie obeszło się bez krzyków, każdy koszmar był zdecydowanie gorszy od tego co było w rzeczywistości. Dobrze, że Margo była pod wpływem dosyć silnych tabletek nasennych i nie była w stanie usłyszeć jego krzyków. Po godzinie wstał cały mokry i z brakiem chęci na jakikolwiek sen. Wstał obolały z łóżka, wiedział, że już nie zaśnie, nie miał ochoty gnić w łóżku, ani siedzieć w mroku. Dwie godziny spędził w prowizorycznej siłowni jaką urządził sobie w domu na męczeniu siebie i waleni tempo w worek treningowy jakby ten był mu coś winien. Zamknął w sobie wszystko i nie pozwalał, aby doszło do głosu. Kolejne pół godziny pod prysznicem i położył się na chwilę z myślą, że historia nie może się powtórzyć. Nie dopuści do powtórki. Cena jaką przyjdzie mu za to zapłacić nie liczyła się w ogóle, to była jak najbardziej kwestia przyszłości, a ta to zdecydowanie spory kawał czasoprzestrzeni.
ROZDZIAŁ 5
Ból głowy był okropny. Z trudem podniosła powieki do góry. Żołądek skręcił się w bardzo ciasny supeł i zacisnął się mocno. Jednym słowem kac. Nie odczuwała potrzeby nagłego udania się do łazienki, aby wydalić z żołądka wszystkie niepotrzebne rzeczy.
Nigdy do tej pory tak mocno nie bolało jej głowa. Nogi zaczęły się pod nią uginać, a w głowie miała wielki młyn. Coś mówiło, że nie było tak jak powinno, w ogóle nie pamiętała z ostatniej nocy, a przecież nie piła u niego, a jednak ścięło ją nagle, nie wiadomo kiedy. Żyła nadzieją, że nie zrobiła z siebie większej idiotki od tej, którą pamiętała. Chęć ucieczki bardzo silnie zaczął w niej narastać, tylko jak uciekać, gdy nie wie co się stało z jej ciuchami.
Spojrzała na swoje lustrzane odbicie i była pewna, że jest jej ciężko i to nawet bardzo. Nie pamiętała kiedy założyła tą bluzę. Zapis z ostatniej nocy kończył się na próbie uwiedzenia Erica, wnioskując po tym, że obudziła się sama i z takim bólem głowy podryw się nie udał. Nie miała pojęcia jak się zakończyła, ale na pewno, nie po jej myśli. Czyżby zasnęła, gdy była blisko tego wymarzonego od wieków celu? Nigdy wcześniej nie palnęła takiego głupstwa. Nie była w stanie wydusić jakiego słowa. A przecież musiała stanąć przed nim i wydusić z siebie jakieś przeprosiny, czy tego chciała, czy nie. Musiała i tyle.
Otworzyła drzwi i stanęła w małym korytarzu prowadzącym do drugiej sypialni oraz do małej, prywatnej siłowni. Drzwi do niej były uchylone, nie dostrzegła jego w środku. Wolnym krokiem ruszyła w głąb mieszkania. Pamiętała, że mieszka sam i nie miała się czego obawiać, że kogoś spotka oprócz niego. Zawsze mogły przyjść dziewczyny i teraz czekały na nią, aby teraz ją zjechać za ten numer, co by ją nie zdziwiło wcale. Nie słyszała nikogo w domu Brossa. Widocznie nikogo nie było, choć z kuchni zaczęły napływać cudne aromaty, co spowodowało, że żołądek przekręcił się jeszcze bardziej. Głośnym burczeniem okazując swoją pustkę i wielkie niezadowolenie z tego powodu. Po tym zapachu stwierdziła, że musi być w kuchni i szykować śniadanie, a ona była tak głodna, że koń z kopytami jej nie wystarczy na posiłek.
Ostrożnie weszła do przestronnej kuchni. Stał przy kuchence i coś smażył, jeśli jej nos nie zawodził był to omlet. Wyczuła ostre przyprawy i kawę. Potok śliny napłynęła do ust,
~ Siadaj. ~ nakazał jej, nie miała pojęcia w jaki sposób ją dostrzegł, ale dokonał tego i już. ~ Śniadanie za momencik zostanie podane. Najpierw wypij napój, który stoi na stole, pozwoli zwalczyć ból głowy, który jak zakładam strasznie ciebie męczy. Wypij, pomoże.
Siadła przy stole, przed sobą miała pusty talerz, kubek, sztućce i ten diabelny kubek z tym tajemniczym napojem. Pragnęła zapytać co to było? Ale podarowała sobie dodatkowe kłopoty i zrobiła, tak jak jej kazał. Był białego koloru, mleczna biel i wyglądał całkiem smacznie, nie towarzyszyła mu przykra woń. Nie ociągała się zbyt długo i wypiła go. Napój miał smak waniliowy, ostry, paliło ją w gardle, ale nigdzie nie dostrzegła niczego do picia.
~ Ten ogień minie zaraz.
Miał racje, minęło uczucie ognia szybciej niż tego się spodziewała. W milczeniu czekała na jego słowa pełne pogardy na jej podstęp, na jego jakże słuszny gniew. Nie wiedziała co powie, ale cokolwiek to miało być, na pewno się jej nie spodoba, tego mogła być pewna.
Zamiast ataku gniewu otrzymała wielkiego omleta złożonego na pół w środku jak dostrzegła były papryka, cebul, pieczarki, nać zielonej pietruszki i kiełbaska, a to wszystko z jajkiem smażone przez kilka sekund. Wyglądało i pachniało całkiem apetycznie. Obok pojawiły się dwie kromki białego pieczywa, a do kubka wlał wodę zalewając kawę.
Nie odważyła się mu spojrzeć w oczy. Wbiła swoje spojrzenie w blat stołu i cierpliwie czekała na kazanie, jakie miało za raz paść z jego ust.
~ Jedz. ~ powiedział krótko. ~ Mam nadzieje, że dobrze spałaś.
Wbiła wzrok w talerz ze śniadaniem i prawie szepcząc powiedziała przełykając co chwile nerwowo ślinę. To co miała do powiedzenia nie było łatwe i do końca nie wiedziała co miała powiedzieć mu.
~ Ja… przepraszam. Mam nadzieje, że nie jesteś na mnie, aż tak bardzo wściekły. Naprawdę cię lubię…. Na początku myślałam, że mnie wywalisz, gdy się odezwałam. Nie wiem co mnie skłoniło mnie do tego.
Siadł na blacie kuchennym, który wcześniej posprzątał. Wypił łyk swojej kawy.
~ Gdybym chciał ciebie wywalić, to bym nie zabierał z baru, a nie fatygował się taki kawał i ryzykował, że policja mnie zgarnie za jazdę po paru głębszych. Mam nadzieje, że odebrałaś dobrą lekcje i już nie będziesz robiła takich głupich rzeczy.
Potaknęła głową, gdyż w ustach miała kolejny kęs śniadania. Popiła go kawą, była ze śmietanką i słodka. Rzadko kiedy piła ją na śniadanie.
~ Naprawdę cię lubię i podobasz mi się. ~ odezwała się pewniejszym głosem, gdy przełknęła to co miała w ustach, w oczach miała wciąż strach, niepokój. ~ Słyszałam, że zadajesz się głównie ze starszymi dziewczynami, które mają jakieś doświadczenie. Jestem młodsza, a do tego taka głupia, nie mam nawet w tych sprawach prawię żadnego doświadczenia.
Bez słowa przysłuchiwał się temu co mówiła. Wytłumaczyła się sama, przyjął je oraz idąc z nimi przeprosiny. Teraz przyszła pora na kilka słów wyjaśnienia i sprostowania.
~ Myliłaś się sądząc, że dzięki jednej nocy zbliżysz się do mnie, to się bardzo mylisz. Gdyby nawet było ich tysiąc jeden i każda lepsza od poprzedniej, nic by ci nie dało. Jesteś całkiem fajna i ładna, wręcz piękna, ale ja jak na razie nie mam ochoty wiązać się z nikim. Co nie oznacza, że nie możemy zostać przyjaciółmi, nawet tymi bliższymi. Może za jakiś czas będzie więcej, ale nie teraz. Też mi się podobasz, przypominasz mi pewną osobę. Chcę, abyś wiedziała, że zrobiłaś na mnie pewnego rodzaju wrażenie, co nie równa się z faktem, że preferuję takie numery.
~ Rozumiem i jeszcze raz przepraszam.
Po policzkach zaczęły spływać perłowe łzy, były gorzkie.
Eric podszedł do niej, palcem podniósł jej głowę trzymając ją za brodę. Kciukiem wytarł jej łzy z policzka. Lekko musnął jej usta swymi.
~ Panno Mer jeśli jeszcze raz zobaczę, że płaczesz, to przysięgam, że zdejmę to co robi za bieliznę, przełożę przez kolano i wklepię parę razy w skórę. Rozumiesz?
Szmaragdowy niepokój utonął w szarym morzu łagodności. Podszedł do niej i zaskakując nawet siebie, a co dopiero ją po tym mini kazaniu pocałował.
~ Tak jest. ~ chlipnęła dwa razy nosem chyba nie do końca zdając sobie sprawę z tego co przed momentem zrobił. ~ Dziękuję, to wiele dla mnie znaczy. Nigdy, nikt nie był dla mnie tak miły jak ty. Wszyscy chcieli mi do tej pory pchać łapy tam, gdzie nie powinni i całować się ze mną, gdyż jestem pomponiarą. Tylko ty nie byłeś taki jak reszta. Jesteś naprawdę kochany.
~ Wiem o tym doskonale. Jedz do końca, weź prysznic, zaniosłem ciuchy do łazienki, nie mam zbyt wiele kobiecych ciuszków. Powinny pasować na ciebie. Następnie podrzucę ciebie do szkoły, kazałem nie przyjeżdżać Angel rano. Masz jeszcze pół godziny. A zadzwoń do domu!
Kiedy tylko usłyszała jego słowa dotyczące czasu dostała jakiegoś przyśpieszenia. W mgnieniu oka wyczyściła talerz, nie zostało na nim zupełnie nic, była diabelnie głodna, czyli tak jak myślał. To dobrze świadczyło, jedyny efekt tabletek to ból głowy i wilczy głód.
Wskazał jej łazienkę oraz ciuchy jakie jej przygotował. Nie było to nic urodziwego, ale czyste i świeże. Nie miał młodszego brata, czy siostry, któremu mógłby to zabrać dla niej. Zostawił ją samą, choć zapewne chciałaby, aby jej pomógł przy myciu pleców. Spojrzała na ułożone w kostkę ciuchy, na większości były jeszcze metki ze sklepów, dotyczyło to bielizny czarnych stringów, koronkowego stanika i białych skarpetek. Granatowe spodnie i bordowa koszula wskazywały na nie noszenie. Z kąt on miał takie ciuchy? Nie miała zielonego spokoju. Nie podejrzewała go, żeby należało to do niego z drugiej stroni z facetami nigdy nic nie było pewne tak naprawdę do końca.
Pościelił oba łóżka i sam się przebrał do szkoły. Jak zwykle jensy były ciemne, a dokładnie czarne, następnie brązowy podkoszulek odsłaniający tatuaż na lewym ramieniu – bycza czaszka z rogami przeszyta od góry mieczem, klinga wychodziła przez pysk zwierzęcia. Następnie zarzucił na grzbiet koszule w kratę. Zapiął guziki bez ostatniego, założył zegarek, srebrna obrączka błysnęła blado. Jego szafa jak najbardziej potrzebowała drastycznych zmian i zakupu nowych rzeczy, zbyt długo nie mógł chodzić właśnie tak.
Zebrał swoje kartki z pracami zadanymi na dzisiaj, wrzucił te do teczki, a tą do plecaka.
Rozejrzał się dokoła, czy czegoś nie zapomniał zabrać ze sobą, Sara kazała mu nosić komórkę, wsadził ją do kieszeni w koszuli. Sprawdził ile miał gotówki przy sobie, czas zrobić jakieś zakupy, bo w lodówce robiło się trochę pustawo, a miała go Sara odwiedzić. Miał jakieś czterdzieści siedem dolarów, zakupy plus paliwo do samochodu, powinno wystarczyć. Zabrał sporządzoną na kolanie listę zakupów.
Czerwony Ford, obok szary Jeep, srebrny PT Cruzier stały na szkolnym parkingu, troje właścicieli plus pasażer Forda stali na parkingu oczekując przyjazdu młodszej koleżanki, którą czekała ciężka przeprawa jak tylko dostanie się w ręce Angel. Nie spodziewała się lekkiego końca dla niej.
Zabije ją własnoręcznie, jeszcze nikt tak jej nie upokorzył jak ona, a przy tym wykorzystał. Nie miała za bardzo pojęcia jaką trzeba być osobą, aby dokonać coś podobnego. Najbardziej chyba się wściekłą, kiedy Nick powiedział jej, że Margo potrafi wypić o wiele więcej niż wypiła. Więc co jej wczoraj było? Nie chciała poznać prawdy. Nick odkrył ją za nią. Udawała pijaną, aby mieć możność udania się do niego, a po co to już miała się sama dowiedzieć. Nie chciała się dowiedzieć.
Jack choć nie zawsze zgadzał się z nim, ale dzisiaj byli jakoś dziwnie zgodni. Na pewno chciała coś więcej od niego, niż tylko przejechać się jego przerobionym Mercurym. Jeśli tak było naprawdę, to była suką. Nie spodziewał się tego po niej, tak jak żadne z nich, miał o niej zdecydowanie lepsze zdanie, tak jak uważał, że miała lepszy gust jeśli chodziło o facetów. Lubił Erica, ale nigdy nie uważał go za dobrego kandydata na chłopaka, choć był zdecydowanie lepszy od kilku chłopaków z jego drużyny. Z jakiegoś powodu nie był przekonany co do niego, może dlatego, że wcześniej to on był z Jenny. A może, że cały czas otaczał się tajemnicami i nikt tak naprawdę nie wiedział co w dane sytuacji myślał.
Angel nie szczędziła słów pod adresem nieobecnej jeszcze Margo. Nawet najokrutniejsza śmierć wymyślona przez człowieka przy tym co jej zrobi będzie niczym. Nie potrafiła dokładnie opisać tego słowami, dokona tego, a sąd nie skaże jej.
Jenny nie wierzyła, że między nimi do niczego nie doszło. Głowy co prawda by nie dała, lecz na tyle go znała i wiedziała do czego mógł się posunąć. Nie wykorzysta pijanej kobiety. A do tego miał dziewczynę i choć tej nie było, to za jej plecami nie pójdzie do łóżka z inną. Nie zdradził Sary. Chyba. Zbyt się zmienił, aby powiedzieć jednoznacznie, że zrobi tak, a nie inaczej, przewidywanie jego poczynań nie było takie łatwe jakby się komukolwiek wydawało.
Russell miał dosyć dobre zdanie o byłym swojej dziewczyny, wiele dobrego słyszał o nim od innych i uważał go na tyle mądrego, że nie zrobi żadnego głupstwa. Ponoć jest wierny jednej dziewczynie i jeśli ta cała Sara istniała naprawdę, to nie puści jej kantem w taki głupi sposób. Nie dla takiej dziewczyny, zrobiłby chyba największą głupotę świata, gdyby tak uczynił.
Do szkoły Margo jeszcze nie dotarła, nikt jej nie widział.
McKen znowu zadzwonił do Brossa i jak poprzednim razem odezwała się maszyna. Nie było go w domu, albo jak to ładnie ujął był zajęty i nie chciał, aby mu przeszkadzano i obiecywał uroczyście, że jak tylko będzie mógł to oddzwoni. Takie stwierdzenia jakoś nie podobały się Angel, która prawie wyszła i stanęła obok siebie.
Nie wiedzieli co mają za bardzo robić. Czy czekać, aż przyjedzie? Czy jechać do Erica?
Zaczęli się niepokoić, lekcje tuż, tuż, a jak jej nie było tak jej nie ma. Nie powinni pozwalać, aby ta dwójka kiedykolwiek się ta spotkała. Powinni nie zgodzić się, aby Margo nadal wzdychała do Erica na odległość. To była po nie kąt ich wina i teraz za to płacili. Nie ma już miejsca na płacz, nie pokazali się z najlepszej strony i teraz trzeba za to zapłacić.
Podzielili się i każde z nich miało na oku jakąś część terenu, aby nie umknęła im. Harper spoglądała w kierunku głównego wejścia, aby nie przeszła nie zauważona, musieli z nią przecież porozmawiać. McKen pilnował parkingu. Nie miał własnego samochodu, więc rodzice przywozili ją sami, lub brała od nich samochód – miły i rodzinny minivan. Russell i Blue przyglądali się grupką, które były wokoło szkoły, w którejś mogła próbować się dostać szkoły. Te czekanie przerodziło się w zasadzkę na zbiega. Brakowała tylko psów tropiących i śmigłowców. Obstawili wszystkie najważniejsze punkty. Teraz musieli czekać, aż zwierzyna sama wpadnie w zastawioną na nią pułapkę.
Niepokój się skończył się i zaczęły się groźby, które w każdej chwili mogły się spełnić. Jako jedyna śmiercią groziła jej Angel za ten numer.
Czarny Mercury, tak charakterystyczny samochód wjechał na parking i zatrzymał się koło wyjazdu. Nick rozpoznał samochód Brossa, nawet Angel potrafiła dokonać tego, choć o nich nie miała bladego pojęcia. Te było wyjątkowe i rzucało się w oczy.
Wysiedli oboje i to całkiem szeroko uśmiechnięci, jak na oko Angel podejrzliwie szczęśliwie. Było pewne, że spali ze sobą. Oby mu zrobiła dobrze, bo po tym co jej zrobi nigdy więcej nie pomyśli o żadnym chłopaku, rodzona matka nie pozna córki jak opuści jej ręce.
Wielce była zaskoczona, gdy dostrzegła jak była ubrana, nigdy nie nosiła niczego jeśli nie podkreślało jej wdzięków, kusiło oko każdego chłopaka na korytarzu. Dziś miała buty na płaskiej podeszwie, ciemne spodnie, koszulę. Nie przypominała dziewczyny z przed kilkunastu godzin, gdy miała na sobie wyzywającą sukienkę z odkrytymi plecami. W ogóle inna dziewczyna.
Wysiadła, na dach położyła dwa skoroszyt, których nie zdołała jeszcze wsadzić do plecaka, założyła kurtkę sportową. Ranek był dosyć pochmurny zapowiadano deszcze, a temperatura nie była zbyt wysoka. Nie była to jednak byle jaka kurtka sportowa, lecz należąca do zawodnika. Po barwach dało się rozpoznać, nie były to barwy żadnej z drużyn z Roosevelta, ale z Nixona. Widniał na niej niepokonany Wiking oraz numer trzynaście – numer z jakim grał Bross.
Nie kupiła jej, lecz dostała ją od Erica, miała specjalny znak jaki umieszczono na kurtkach graczy. Była co prawda mniejsza od tej noszonej przez Erica, ale byli pewni, że on jej dał. A kiedy dziewczyna nosiła kurtkę jakiegoś gracza oznaczało to tylko jedno, była jego, był to specyficzny podpis swojej własności.
~ Co tak stoicie? Do szkoły marsz! ~ odezwał się do nich Eric stając przed przyjaciółmi.
~ Wszystko w porządku, Eric? ~ spytała go Angel.
Uścisnął dłoń Jacka i Nicka. Kiwnął głową w kierunku Jenny.
~ Tak, jestem zdrowy. ~ odparł lekko zdziwiony tym pytaniem. ~ Ale ty powinnaś odwiedzić lekarza, coś kiepsko mi wyglądasz. Choć ty, księżniczko, bądź taka miła i posłuchaj dobrej rady i idź do szkoły. Za raz będzie dzwonek.
Te słowa były skierowane do Margo i zrobiła co jej kazał. Wpierw położyła mu dłoń na ramieniu, stanęła na paluszkach, pocałowała go w policzek, zatrzepotała kuszącą powiekami i dopiero w tedy pobiegła do szkoły. Raz, czy dwa obejrzała się na niego.
Bross wsadził ręce do kieszeni i obserwował ją jaka odchodziła i znikała.
~ Co wam wszystkim jest?
Jenny podeszła do niego i spojrzała mu głęboko w oczy, co mu się nie spodobało za bardzo.
~ Co wczoraj robiłeś?
Nie podobało mu się te przesłuchanie, ale innego wyjścia nie miał, wolał samemu to załatwić, niż mieli nachodzić Margo.
~ Położyłem ją spać i sam się uwaliłem w kimono. Zostawcie ją w spokoju. Rano ucięliśmy sobie małą pogadankę i sprawa jest całkowicie załatwiona.
~ Czy ona znaczy coś dla ciebie?
~ Ma podobny status do twego. Ja spadam, mam zaraz trening.
~ Powodzenia! ~ krzyknął za nim Nick.
W odpowiedzi podniósł lewą rękę do góry, cokolwiek miało to znaczyć.
Angel był wściekła od samego ranka, a to groziło sporymi konsekwencjami dla każdego kto się niebezpiecznie zbliży się do niej. Miała ochotę zabić małpę nawet wbrew prośbie Erica. To było silniejsze od niej i tyle.
~ On wszystkiego nie powiedział. ~ stwierdził to co oczywiste Jack. ~ Ta kurtka, ten pocałunek i ubiór. One coś znaczą.
~ Brawo panie detektywie, rozwiązał pan zagadkę tysiąclecia. ~ powiedział z kpiną Jenny spoglądając za odjeżdżającym byłbym chłopakiem. ~ Jasne, że coś zataił! W jednej sprawie powiedział prawdę, nie spali ze sobą.
~ A co robili jeśli nie spali ze sobą? ~ Angel kipiała ze złości.
~ Tego nie wiem. ~ odezwał się na równi z dzwonkiem Nick. ~ Prosił, aby dać jej święty spokój i zróbmy tak jak mówił. Muszę przyznać, że cała sytuacja mnie trochę bawi i interesuję. Popatrzymy co z tego się wykluje. Ale jeśli nawet poszedł z nią razem spać i nie miał rączek na kołderce, to mu się nie dziwię. Margo jest całkiem atrakcyjną dziewczyną.
~ Zgadzam się z nim, zróbmy jak mówił Eric. ~ odezwała się Jenny, nie złamał jej zaufania jakie pokładała w nim, co bardzo ją ucieszyło. ~ Mam nadzieje, że mój kolejny artykuł przypadnie wam do gustu. Za raz powinni ją dostarczyć. Jest w nim kilka ciekawostek. Co do nocy, to nie jestem przekonana, że kochali się.
~ Mam nadzieje, że zostawiłaś w spokoju naszych.
Silver czytał „Szkolny Telegraf”, aby mieć powód do wbicia kolejnego gwoździa do trumny Harper, zniszczy ją któregoś pięknego dnia. Nawet nie będzie wiedziała kiedy i jak. Tym razem nie oberwało mu się, ani Drako. Skupiła się na tych aresztowanych, a nie na nim.
~ Akcja prowadzona przez lokalna przez lokalne władze i agentów specjalnych z Departamentu Sprawiedliwości z wydziału zwalczania przestępczości zorganizowanej, składa się z kilku części. Pierwsza już prawie się zakończyła. Wyłapano większość płotek w hierarchii młodocianych gangów. Obecnie zarzuca się sieci na grubsze ryby. Z tego co się dowiedziałam Król – przywódca Psów, Kruk – Szczurów opuścili miasto i ukrywają się przed agentami i policją. ~ przełknął ślinę i ciągnął dalej. ~ W areszcie znajduje się obecnie ponad pięciuset młodocianych przestępców, najwięcej z Konfederacji oraz Psów. Oficerowie śledczy twierdzą, że odnalezienie kryjówek ukrywających się przywódców, to tylko kwestia czasu…. Dalej to już same bzdury.
Nikogo tak bardzo nienawidził jak jej, nawet uczucia do przeciwników z ulicy nie były tak silne jak do niej. Uderzając w Psów, uderzała w jego osobę, a za razem obrońcę szkolnej drużyny.
Obaj należeli do tych, którzy ponoć mieli rządzić tym miastem. Straty w ich szeregach były znaczące, ale nadal mieli wystarczająco siły, aby dopiąć swego i zdobyć miasto.
~ Trzeba uderzyć, tak, aby ją zabolało, a im bardziej tym lepiej. Musi wredna zdzira cierpieć!
~ Jak masz zamiar to osiągnąć?
~ Tego jeszcze nie wiem, ale jak coś wymyślę, to będziesz pierwszym, który się dowie.
Zamilkł, dostrzegł nadchodzące dziewczyny z drużyny dopingowej, miały mieć poranny trening. Chłopaki mogli odpocząć po wczorajszym zwycięstwie i trochę się pobyczyć.
Drako wskazał mu jedną z nich. Wybijała się z tłumu koleżanek z drużyny dopingującej, oba do tyczyły ubiory. Po pierwsze, jej ubiór nie był jak zwykle jakość wyzywający, podkreślający jej wdzięki, tylko skromnie jak jedna z tłumu, jakby próbując się ukryć w tłumie. Spodnie i bluza nie leżała w jej naturze, coś musiało ją skłonić do takiej przemiany. Druga sprawa, to granatowa kurtka Wikingów, jaką miała na sobie. Specjalne zamówienie, w sklepie jej nie kupiła, tylko od kogoś dostała. Poderwał ją jakiś piłkarzyna i jakby tego było mało nie od nich ze szkoły.
Noszenie kurtki przez dziewczynę sportowca oznaczało, że jest jego dziewczyną, była jak podpis na rzeczy, ostrzegał przed próbami podrywu.
Na Margo rękę położył ktoś z Nixona. Numer był jakoś im znany, ale nie mogli sobie przypomnieć imienia, czy nazwiska.
Największy powód do złości miał Mike, gdyż liczył na cień szczęścia, lub coś podobnego, aby ona zainteresowała się jego zalotami do niej. Po odrzuceniu zalotów wziął się za jedną z jej koleżanek i zapomniał częściowo o niej. Teraz sobie przypomniał i był cholernie wściekły. Nic nie wiązało go z Margo jednak nie był w stanie przeboleć tego faktu, że ktoś inny z nią chodzi. Uznał to za pewnego rodzaju policzek wymierzony mu.
~ No proszę. ~ kipiał ironią John przyglądając się Mer w tej kurtce. ~ W końcu znalazła sobie jakiegoś chłopaka, szkoda, że nie z naszego związku.
~ Tłuczemy?
~ Jeszcze nie, obserwujemy cierpliwie. Przyjdzie odpowiednia chwila, gdy każdy zapłaci za swoje grzechy. Aniołowie Mroków wymierzą każdemu karę, proporcjonalna do popełnionych wykroczeń. Nikt nie umknie przed każącą ręką.
Mike potaknął. Osobiście pragnął zniszczyć tego, który zdobył ją. Nie mógł tego przeboleć, a rosnący w nim gniew mógł w każdym momencie wybuchnąć.
Trzynastka, widział tą kurtkę wczoraj na meczu, rzucała się i to bardzo w oczy, choć nie zwrócił na nią należytej uwagi. Nie mógł przypomnieć sobie kim jest ten facet dał sobie z tym i poszedł po najłatwiejszej linii oporu.
~ Kogo nosi kurtę? ~ spytał szorstko Jacka
~ Obrońcy, Erica Brossa.
Pamiętał go, chodził kiedyś z Jenny, trzymał się z tą czwórką. Teraz już wiedział kogo ma zniszczyć. Nie obchodziło go kim był, ważne, że był już prawie trupem, to tylko kwestia czasu.
Wrócił do Silvera, jego zadowolona mina, jego dobra mina świadczyła o tym, że wiedział z kim miał do czynienia.
~ Eric Bross, obrońca. W czwartek grają z naszymi. Zapowiada się świetna zabawa, po meczu będzie tylko już wspomnieniem.
~ Zemścisz się, ale poczekaj trochę. On nam nie umknie.
Silver zaniósł się głuchym i złowrogim śmiechem, od którego ciarki przechodziły po plecach. Świadczyło, że coś miał gotowego, aby zadać im jak największy ból.
Nie mylił się Silver miał pomysł na zadanie jak największego bólu „czterech wspaniałych” z ich szkoły. Wciągnie do swego planu tego całego Brossa, nie będą tacy kiepscy koledzy i zabiorą go wraz z nimi. Może wymyśli dla niego całkiem coś innego, jakiś specjalny plan. Mógł również go zostawić go Drkanowi, nich sam go rozrywa powoli, kawałek po kawałku.
Mike wykonał nieznaczny gest ręką w powietrzu, gdy John wciąż śmiał się obłędnie.
Trener zebrał całą grupę, liczyli sobie dwadzieścia sześć osób, wszyscy należeli do Wikingów. Mieli na sobie granatowe stroje do gry w piłkę. Za chwile mieli poznać skład jaki został wyznaczony na pierwszy mecz jaki mieli zagrać z Panterami. Miał z czego wybierać, nikt nie grał w jego drużynie kto nie był dobry, dla mniej zdolnych nie mieli miejsca, zbyt wielka konkurencja o miejsca w podstawowej jedenastce. Jeśli trudno był się do niej dostać, tak z opuszczeniem jej nie było problemu. Rywalizacja więc była ogromna.
Uważnie przyglądał się każdemu podczas treningu i był pewien, że jeśli wystawi nawet nowych mieli by szansę na zwycięstwo. Każdy pragnął grać, udowodnili to podczas wielu sparingów, które grali między sobą i innymi drużynami. Byli w doskonałych formach.
~ Pioruny dostali nowych, są doskonali. Specjalizują się w szybkich kontrach. Obrońcy lubują się w pułapki obsaidowe. Stoper świetnie gra głową, więc uważać na niego podczas stałych elementów gry. Skład jest wywieszony na tablicy ogłoszeń, tak wyglądać będzie podstawowa jedenastka. Jutro normalnie. Jesteście wolni.
Poderwali się i biegiem ruszyli w jej kierunku, aby tylko zobaczyć, czy jest się powołanym na te spotkanie. Trener zawsze ubóstwiał oglądać ten bieg i miny zawodników, gdy nie odnajdą się na jego liście. Kiedy spojrzał dostrzegł dwójkę, która żółwim tempem wlokła się wręcz, gdy czoło kolumny dotarło do miejsca przeznaczenia. Nawet nie szli w kierunku tablicy, tylko wprost do szatni.
~ Hej, Bross, a ty nie ciekaw co mam dla ciebie?
~ Szczerze mówiąc panie trenerze, prześpimy się całą pierwszą połowę, na drugą wejdziemy, lub nie. Może w ogóle nie powołał nas pan na te spotkanie.
~ Skąd wiecie?
~ Po prostu jest garstka nowych, których trzeba sprawdzić. Pantery po wzmocnieniu to doskonały przeciwnik na ostry sparing.
Malik d`Ber czarnoskóry pomocnik grał zawsze z Brossem na drugim skrzydle. Dorównywał mu wzrostem, był chudszy od swego kolegi. Włosy miał ścięte na jakieś trzy milimetrami. Oczy ciemne, trochę płaski nos, pociągła twarz, ostre rysy twarzy. Dysponował doskonałymi warunkami, aby grać w kosza, ale zrezygnował na rzecz piłki do kopania. Nie miał nawet pewności, że zostanie przyjęty do drużyny, gdy zaczął chodzić do Nixona. Za ryzykował i dopiął do swego. Miał talent, był szybki. Jako pomocnik był doskonały, tylko z nim Bross chciał grać na boisku i poza nim. Dobra technika. Wróżono mu dobrą karierę w zawodowej piłce, podobnie jak Brossowi, tyko on chciał grać. Marzyła mu się kariera w jakimś europejskim klubie.
Trener pokręcił tylko głową, co potwierdziło ich przeczucia względem nie wystawieniem ich w podstawowej jedenastce. I w ten sposób Malik stracił dychę, Bross był o nią do przodu.
~ Przeczucie. ~ powiedział do niego, gdy ten spojrzał na niego.
D`Ber pokręci sam głową drapiąc się po niej. Znowu czuł jak odpadają mu nogi. Dostali takiego kopa jak rzadko kiedy. Przez cztery godziny nic innego jak piłka, miał jej na dziś dość. Wszystko po to, aby wyłonić na ten mecz kadrę, którą i tak już wcześniej wybrał. Totalny absurd.
Dziś trener przeszedł samego siebie, wymyślił mecz połowa po godzinie, a w trakcie przerwy składy zostały zmieszane. Oboje mieli powoli dość, w drugiej połowie grali przeciw sobie, nabiegali się strasznie za piłką. Wynik się nie liczył, ale ogranie się nowych ze starymi.
~ Chyba rzucę palenie. ~ Eric wyznał swoje mocne postawienie wiary łapiąc hausty powietrza. ~ Czy sadystą człowiek się rodzi, czy trzeba brać specjalne korepetycję.
~ On to wyssał z mlekiem matki. Zauważyłem pewną zmianę u ciebie.
~ Co odkryłeś poruczniku Colombo?
~ Od rana jest dla wszystkich jakoś dziwnie uprzejmy, jak nigdy do tej pory. Kiedy byłeś w podobnym nastroju chodziłeś z Harper. Czyżby nowa dziewczyna? Czy Reed wie o konkurencji? Choć jest piękną i mądrą kobietą, to jak każda nie lubi jak ktoś obcy wchodzi na jej teren.
Zlustrował dokładnie kolegę. Wiedział, że do pewnego stopnia mógł polegać na jego dyskrecji. Nie miał zamiaru tłumaczyć się przed nim ze swego zachowania i mówił z kim się zadaję.
~ Jeśli piśniesz choćby jedno słowo, to wypatroszą, a ścierwo powieszę obok sztandaru. Rozumiesz?
To nie były puste słowa, o nie za nimi przemawiały czyny. W każdym momencie mógł zrobić wszystko co mu obiecał. Nie było mądrze mieć z wroga właśnie jego.
~ Czy warta jest gniewu Sary?
~ Trudno powiedzieć. Chce mnie. Jest mądra i piękna. Sara to przyjaciółka, ona…, też przyjaciółka. Mam same przyjaciółki, żadnych dziewczyn. Absurd.
~ Tylko się nie rozpłacz, bo chusteczki zostawiłem w drugim fraku. Chciałbym mieć takie przyjaciółki jak ty stary. ~ postanowił zmienić temat rozmowy. ~ Co myślisz o wsparciu Panter? Oglądałeś ich sparingi, nawet grałeś z nimi. Dadzą radę ugryź nasz murek?
~ Oni przelecą nad nim. Są cholernie dobrzy, mają jakieś sztuczki dla nas zanadrzu. Nie podoba mi się ani trochę. Trzeba będzie przekazać chłopakom, aby pilnowali się i to pilnie.
~ Nie przeceniasz ich?
~ Wiesz, że nigdy tego nie robię. Brook i Stuart są dobrzy na tyle, aby im przeszkadzać, ale nie powstrzymać. Prawdopodobieństwo, że im się wyrwą jest cholernie spore, a wtedy może być krucho. Potrafią doskonale dograć piłkę z cholerną dokładnością, a gdy trzeba i to sami przyłożą na bramkę. Stary doskonale wie o tym, tylko milczy, chce zobaczyć czy damy się im zaskoczyć.
~ A to wyrafinowany dziad.
~ Pogadaj z tymi, którzy zostali wybrani do pierwszej jedenastki. Mają trochę bardziej przyłożyć się do gry pod presingiem. Rozumiesz? Stary nie może o niczym wiedzieć, bo w przeciwnym wypadku powiesi mnie za uszy.
~ Jasne. Kapitan będzie znowu wściekły, że pomijasz go kiedy chcesz coś zmienić w grze naszej wspaniałej drużyny. Kiedyś zdenerwuje się na ciebie i powie na ciebie coś trenerowi, a ten ciebie wyprosi z drużyny. Zobaczysz.
~ Mam gdzieś wazeliniarza. Tak gładko jak on nikt inny nie potrafi wchodzi w dupę, bynajmniej nigdy nie widziałem. I dlatego ciebie proszą, abyś pogadał z nimi, a nie ja to robię. Mają trzymać ryja tylko na kłódkę.
Wolnym krokiem przemierzał korytarz miał chwile wolnego. Nie miał żadnego spotkania na dzisiejsze popołudnie. Odwalił całe papierki jakie czekały na niego od jakiegoś czasu. Robota szła całkiem dobrze, nawet lepiej niż sam zakładał na początku. Mieli prawie wszystkich z listy jaka stworzyli na samym początku. Brakuje mu tylko tych najważniejszych do pełni szczęścia.
Był cierpliwy i wiedział, że wcześnie lub później ich dopadnie. Wolałby wcześniej, gdyż nie lubi tracić bez potrzebnie czas na drobnostki.
Wojna między gangami powoli odchodziła w zapomnienie, ale problem nadal był i wciąż był nie rozwiązany. Nie on był od tego, jemu zlecili tylko nie dopuszczenie do rozlewu krwi na ulicy. Reszta należała do lokalnych władz, niech dalej sami się bawią w tej piaskownicy.
Spodziewał się, że zamknięcie tej sprawy zajmie mu jeszcze jakieś dwa do trzech tygodni, nie więcej. Wystarczy jak tylko dobiję gangi aresztując przywódców. Dał po łapach przy okazji lokalnym filiom mafii, aby nie myśleli, że są bezpieczni i sobie podporządkowali wolnej ulicy. Nie chciałby wracać do miasta, aby poprawiać po sobie roboty.
Nie spodziewał się późniejszych kłopotów z dzieciakami jeśli sami przetrzepią im tyłki.
Skończy w North Rock i dostanie kolejne zadanie co spowoduję, że zacznie się w końcu zastanawiać, czy jego walka z wiatrakami ma jakiś sens. Ledwie skończy tu, a ma już kolejne zadania do wykonania. Roboty więcej, niż ludzi do niej. Nie widział przyszłości w ciepłych barwach jeśli sytuacja taka się utrzyma przez kolejny rok, czy dwa. On sam nie da sobie rady.
Pejdżer dał głośnym piskiem znak o swoim istnieniu. Nie wróżyło to nic dobrego, tylko parę osób znały ten numer, a kiedy z niego korzystali, to zapewne coś chcieli od niego, zwłaszcza gdy on miał jakieś inne plany. Nikt nie liczył się z nim i jego zdaniem, czy potrzebami. Sprawdził kto był miły i postanowił się odezwać do niego z jakimś zadaniem.
Tym razem był to osobiście sam szef co nie wróżyło nic dobrego. Nie napisał czego chciał, tylko nakazał mu zadzwonienia do niego jak najszybciej.
Wyjął telefon i wybrał numer do niego. Miał tylko cichą nadzieje, że było to w jego sprawie o przeniesienie w stan spoczynku.
Minęły dwa sygnały nim podniesiono słuchawkę po drugiej stronie. Był to osobiście sam szef.
~ Dobrze, że dzwonisz od razu. ~ jeśli był taki początek to nie chciał poznawać reszty i przyczyn tego stanu ducha u szefa. ~ Grupa wysłana za Redfoxem poniosła porażkę. Zastawił na nich pułapkę, wybił prawie wszystkich, ośmiu nie żyję.
~ Nie wysłał pan za nim Kruków? ~ spytał lekko zdziwiony.
~ Dopadli go w Miami, zabił dwóch. Jest trochę źle. Przejmujesz sprawę, zlikwiduj go, takie polecenie wydała góra. W przeciągu najbliższych siedemdziesięciu dwóch godzin otrzymasz szczegóły i przypuszczalne dane o jego miejscu ukrycia.
~ Rozumiesz, że stracono jego trop?
~ Właśnie, ale uda nam się odnaleźć go. Bądź gotowy.
~ Oczywiście, panie dyrektorze. Powoli kończymy tutejszą robotę.
~ Jak to wygląda?
~ Brakuje mi do pełni szczęścia samych szefów. Dostanę jakieś wsparcie?
~ Jak zakładam nie chcesz, aby ktoś pałętał się pod nogami. Jeśli chcesz możesz wziąć ze sobą Pretoriana. Trinity, wiem, że ty i Redfox byliście sobie bliscy i zrozumiem, jeśli odmówisz.
~ Sprawę załatwię sam i po swojego. Do widzenia, panie dyrektorze.
~ Uważaj na siebie Trinity.
Rozłączył się. Miał racje, on i Redfox dobrze się znali, to przecież on odpowiadał za jego wyszkoleni i teraz miał zginąć z jego ręki, którą sam szkolił. Rzadko się widuję większe paradoksy. Wykona zadanie. Nie było usprawiedliwienia za zabicie partnera. Dokonał największej zbrodni jakiej się mógł dopuścić agent.
Spodziewał się, że nie dadzą mu rady i będzie trzeba wysłać jego specjalnie za nim, od jakiegoś czasu przygotowywał się do tego zadania. Nie było to pierwszego tego typu akcja. I wątpił, aby była ostatnią. Była za dobry i nie pozwolą mu tak odejść tak po prostu.
Dopiero teraz słowa, które usłyszał od niego kiedyś nabrały sens. Nie podobało mu się, że miał po raz kolejny racje i to w momencie, gdy miał go zabić.
ROZDZIAŁ 6
Jenny lubiła sporty, zwłaszcza te, gdzie nie było brutalnych zagrań jakie miały miejsca w piłce granej przez Jacka, a napięcie trzymało do ostatniego gwizdka sędziego. Piłkę nożną rozumiała tak jak krykieta, choć bardziej jej się podobał.
Idąc na mecz Jack próbował wyjaśnić jej zasady gry, ale nic nie pomogło, nadal nie pojmowała czemu piłka miała taki dziwny kształt, dlaczego ją kopali i nie mogli jej chwytać w dłonie, nie licząc bramkarzy i to tylko w pewnym obrębie pola na boisku.
Obecność Mer wszystkich niepokoiła. Eric nalegał, aby przyszła. Byli przeciwni, nadal nie mogłi wybaczyć jej tego co zrobiła, sprawa nadal nie była zakończona w ich uznaniu. Nie byli pewni jak dalej się zachowa i nie chcieli za bardzo poznać. Pozwolili im robić co chcą nie mieszając się do tego w żaden sposób, co trochę denerwowało Angel.
Na boisku miejskim zebrała się spora grupa kibiców obu drużyn, co prawda trybuny nie były przepełnione, to wolnych miejsc trudno było szukać. Przychodzili rodzice z dziećmi, aby spokojnie spędzić popołudnie i zaszczepić zainteresowanie do sportu.
Co prawda piłka nożna była pewnego typu nowością w North Rock, ale zdobywała przebojem nowych zwolenników. Najlepszym przykładem mógł być fakt, że co raz więcej osób przybywa na mecze drużyn szkolnych, a następnie w rozgrywkach stanowych, które miały odbyć się tylko jeden raz. Obecnie były już stałym punktem każdego sezonu sportowego.
Siedli tak w środku chcieli mieć dobry widok i trafili tak, że pod nimi była ławka Wikingów. Z tego miejsca mieli również dobry widok na rozwalonego na ławce rezerwowych jak króla Brossa. Komentował jakąś sprawę z jednym z kolegów, który miał grać w wyjściowej jedenastce.
Wśród krzyków z trybun usłyszał swoje imię, odwrócił się do tyłu i dostrzegł cała piątkę. Podniósł się z ławki i nie zważając na rozpoczynający się mecz. Wolnym krokiem podszedł do nich, przywitał się wpierw z Jackiem i Nickiem mocno ściskając podane przez nich dłonie, lekko kiwnął głową w kierunku Jenny, która była w kiepskim nastroju. Do Angel powiedział po prostu „cześć”. Usiadł obok Margo delikatnie dotykając jej udo, co umknęło wzrokowi reszty, ale dziewczyna poczuła doskonale jego dłoń. Szepnął dwa słowa do jej ucha, które wywołały słaby uśmiech na jej twarzy i pocałunek.
Jenny nie miała pojęcia dlaczego, ale obudziło to w niej wielką furie. Nadal nie pojmowała co się działo między nimi, a oni nie mieli zamiaru niczego zdradzić tak na dobrą metę.
~ Fajnie, że przyszliście, zobaczymy jak się gra w piłkę.
~ Obyś czasem się nie przeliczył. ~ powiedziała Jenny. ~ Tanio nie mamy zamiaru sprzedać wam skóry. Nie liczcie na łatwe zwycięstwo.
~ To się cieszę. Może się nawet spocę.
Nie popuścił jej, mała awantura między nimi zawisła w powietrzu. Atmosfera robiła się bardziej napięta, niż na boisku, co nie musiało oznaczać nic dobrego.
~ Czemu nie grasz? ~ spytał go Nick
~ Trener sprawdza narybek. A ja sobie z trybun obejrzę rozwałkę Panter. Dobry artykuł, Jenny.
~ Nie podlizuj się, nic ci to nie pomoże. Interesuje mnie inna sprawa, agent Trinity. Nie wiem nic o tego typu agentach. Ten facet powoli zaczyna mnie prześladować, nie mogę przestać uważać, że gdzieś jest w pobliżu i mnie obserwuje.
~ Czyżby Jack miał konkurenta? ~ spytał z ironią Nick. ~ Uważaj stary takiemu nie dasz szans, to nie Eric….
Nim ktokolwiek zdoła zareagować wielka pięść uderzyła go w żebra, na tyle mocno, aby jęknął i zamknął niewyparzoną gębę. Kiedy wściekł się odwrócił natrafił na ciężkie spojrzenie Brossa, jeśli nawet chciał coś powiedzieć, to zamilkł. Nigdy nie spotkał się z czymś takim widząc w jego dziką furie w oczy. Przestraszył się i to całkiem poważnie.
~ Nikt nie nauczył ciebie kiedy masz trzymać ryja zamkniętego na kłódkę? ~ warknął wściekle na niego Eric. ~ Harper nie rzuci Russella, gdyż go za bardzo…, wiecie sami. A ten agent zapewne ma jakąś miłą i kochającą żonę i dwójkę dzieci, które po kilku tygodniowej nie obecności radują się z powrotu ojca. Mały domek na przedmieściach jakiegoś miasta. Przykładny mżą i ojciec.
Zapadła wśród nich grobowa cisza, wszyscy spoglądali na niego. Wyglądał na osobę, która jak zwykle wiedziała więcej, niż mówiła naprawdę. Mogli zgadywać, ale to było mało prawdopodobne, że trafią na źródło tak doskonałej wiedzy kolegi. Nigdy nie mówił zbyt wiele, co wydawało się zawsze podejrzane. A Harper nie lubiła jakichkolwiek tajemnic w pobliżu jej osoby.
~ A ty skąd to wiesz? Jak zwykle coś wiesz, ale nie chcesz powiedzieć!
Nie odpowiedział, tylko zlustrował sytuacje jaka panowała na boisku. Zaklął pod nosem, co nie umknęło uwadze jego przyjaciołom. Nie podobało mu się to co zobaczył. Gra jego kolegów nie przypadła mu do gustu, pozwolili, aby przeciwnik narzucił swoje warunki. Cofnęli się do obrony. Taka sytuacja nic dobrego nie wróżyła, a dopiero była to połowa pierwszej odsłony meczu. Wikingowie zostali zmuszeni do cofnięcia się na swoją połowę, gdzie mogli tylko przerywać z wielkim trudem akcje Panter, które grały jak nigdy przedtem. Dokładne podania i szybkość gry zadowoliły nawet sceptycznego dyrektora co do możliwości jego uczniów w tej dyscyplinie sportowej.
~ Ostrzegałem ich! ~ syknął wściekły pod nosem. ~ Ten kretyn zaraz tam padnie i gówno zdziała! Czy on potrafi myśleć czymś innym jak tym co między nogami?!
Miał na myśli grę kapitana drużyny, który nieudolnie próbował uporządkować chaotyczną grę kolegów. Jak tak dalej pójdzie będzie jeden do zera, ale dla Panter i tyle będzie z obiecanej masakry. Nie chciał wyjść na głupca przed nimi i tak głupio przegrać mecz z Panterami, które wygrają tylko dlatego, że kapitan Wikingów był zbyt pewny siebie i zlekceważył przeciwnika.
Nie przejmował się obecnością przyjaciół i na gorąco komentował mecz, część jego słów nie była zbyt miła dla ucha, zwłaszcza kolegów z drużyny, których gra w żaden sposób nie zadawalała go. Nie mógł patrzeć jak robią pomyłki iście amatorskie, a przecież mieli przegrane wszelkie warianty gry i bez trudu powinni wyjść z obecnych problemów i zaatakować skutecznie.
Podobnie jak trenera, który nerwowo chodził przy ławce rezerwowych spoglądając co chwile na nią, zastanawiał się jakich dokładnie zmian dokonać. Czy wpuścić pewniaków teraz, czy poczekać do drugiej połowy? Każdy oczekiwał jego decyzji, gdyż taka sytuacja nie mogła przynieść niczego pewnego. Jeszcze jedno głupie zagranie, które w porę nie zostanie naprawione przez jednego z kolegów, a zaczną przegrywać. Nie tak sobie widział te spotkanie, myślał, że nie dadzą się, aż tak zaskoczyć nowym nabytkom Panter.
Brakowało mu jednego ze swoich podopiecznych na ławce, asa, na którego zawsze mógł liczyć, gdy sytuacja była naprawdę zła. Poirytowany rozejrzał się dookoła poszukując go, nie mówił, że gdzieś idzie, nawet nie zauważył momentu, gdy zniknął z ławki. Dostrzegł go na trybunach dla kibiców, gdzie w towarzystwie przyjaciół oglądał mecz. Jak go dobrze znał klął nieziemsko na ich grę. Nie dziwił się mu, dawno już nie partaczyli tak gry. Jeśli go to denerwowało, to miał nadzieje, że zmieni sytuacje na boisku. Podjął decyzje, że czas na zaprowadzenie paru zmian.
~ Malik, Nick! Rozgrzewać się! Niech ktoś ściągnie na dół mi tego kretyna!
Dwójka zawodników posłusznie podniosło się z ławki i zaczęli biegać przy bocznej linii, co nie uszło uwadze przeciwnikowi, a jeszcze bardziej kolegom, którzy grali na boisku. Był to jasny pokaz, co trener myślał na temat ich grze. Miało dojść do zmiany. Jeden z nowicjuszy pobiegł do Erica z wiadomością od trenera, który prosił go, aby ten zaszczycił go swoją obecności obok dwójki rozgrzewających się kolegów. Do końca połowy został jakiś kwadrans gry.
Do zmiany nie doszło w pierwszej połowie, co nie oznaczało, że nie dojdzie do niej w drugiej części meczu. Trener zabrał swoich podopiecznych na krótką pogawędkę do szatni. Miał im sporo do powiedzenia na temat ich nieudolnej gry. Nie żałował im słów krytyki, każdemu się dostało bez wyjątku. Nie miał zamiaru ich pocieszać, że w drugiej połowie będzie lepiej, zapewnił ich tylko, że następnego treningu nie przeżyją, a zwłaszcza ci, który ufał, a go zawiedli. Jednak kogoś pominął w trakcie tego oper.
Zabrakło na niej czwórki Wikingów, którzy postanowili pokopać sobie piłkę na boisku. Wśród nich był Eric i Malik. Chcieli wykorzystać nadążającą się przerwę w grze, aby przygotować się na zabójczą drugą połowę.
Eric dokładnie wiedział co miał do powiedzenia trener, jakich słów użyje, aby im to przekazać. Domyślał się, że po następny treningu część będzie prosiła o szybką i bezbolesną śmierć z czyjejkolwiek ręki, lub podpisze prośbę o wypisanie go ze sekcji sportowej. Niektórym trener powie to osobiście.
Druga połowa zaczęła się od tego, czego każdy się spodziewał, czyli od zmian jakie miały zajść na boisku. Wprowadził jak na razie dwójkę swoich pewniaków, a zdjął dwóch doświadczonych graczy w tym kapitana drużyny, co bardzo zaszokowało wszystkich, a najbardziej samego gracza. Był pewien, że nie zejdzie z boiska, był jednym z najstarszych zawodników i najbardziej doświadczonym. A jednak został zmieniony przez Brossa, który nie mógł go strawić i zawsze musiał udowodnić, że nie miał racji.
Opaskę przekazał Malikowi, a nie Brossowi jak powinien, gdyż on był drugim kapitanem. Malik chciał mu oddać opaskę, ale jego kolega nie przejmował się kawałkiem materiału z czerwoną literą C. To on kierował naprawdę grą drużyny z opaską kapitana, lub bez niej i nikt nie miał nic do powiedzenia, nawet kapitan. Był klasycznym libero. Ale kapitana musieli mieć, gdyż takie były przepisy, ale to, że ktoś inny kierował grą była inną sprawą.
Malik od razu pobiegł na swoją pozycję witając się z kolegami z drużyny i przekazując polecenia Brossa, zatrzymał się za młodym skrzydłowym, którego był to dopiero pierwszy mecz w barwach Wikingów. Wymienił z nim dwa słowa, nim posłał go do przodu, gdzie nie cierpliwi napastnicy czekali na jakieś wiadomości od niego na temat taktyki jaką mieli użyć, aby pokonać Pantery.
Tylko wprawione oko mogło dostrzec, że zmieniło się ustawienie Wikingów. Nic nie wzbudzająca zmiana ustawień miała na celu lepszą obronę, gdy reszta obstawiała na atak.
Sam Eric nie zajął swojej pozycji na prawym skrzydle w drugiej linii, lecz cofną się do obrony. Nie pomagając swym zachowaniem graczom przeciwnika którzy, spodziewali się bardziej frontalnego ataku od pierwszego gwizdka tej dwójki, która potrafiła w pojedynkę rozstrzygną koleje meczu. Byli doskonałymi egzekutorami, mogli w każdym momencie zakończyć ich doskonałą passę. Oni byli nie rozdzielni jak bliźniacy syjamscy, a tu jeden był na swojej normalnej pozycji, gdy drugi stanął przy słupku bramki, a następnie się o niego oparł. Zaskoczyło wszystkich po kolei, a najbardziej widzów, liczyli na jakieś popisowe akcje wykonaniu tej pary.
Wznowiono grę, piłka nie poszybowała od razu do przodu w nagłym ataku. Ta została od razu wycofana do tyłu, tam gdzie właśnie stał Bross, czyli na własne pole karne. Co bardzo zaskoczyło siedzących na trybunach kibiców Wikingów. Ten natychmiast podał do ostatniego obrońcy, aby po chwili wróciła do niego. Nie myśląc posłał ją do Malika, który cofną się trochę do tyłu.
~ Wszyscy cofnąć się! ~ krzyknął do kolegów.
Nikt nie protestował, wykonał jego polecenie, doskonale mieli opracowane warianty w wciągania przeciwnika na swoją połowę i szybki wypad w kierunku bramki przeciwnika. Znali doskonałe umiejętności swego kolegi, który kierował grą jak nikt inny, bez powodu nie nadano mu pseudonim Czarodziej. Potrafił w jednej sekundzie zmienić oblicze gry.
Jeśli trener był zaskoczony tym wariantem gry swego podopiecznego, to nic nie powiedział, ufał mu i miał nadzieję, że wiedział co robi. Siedział spokojnie i czekał na rezultaty zmiany. Bross był jego najlepszym graczem, był kamieniem węglowym drużyny, która ufała mu jak nikomu innemu. Zrobią wszystko co im każe bez dyskusji i komentarzy, że trener mówił inaczej.
Kiedy Wikingowie cofali się do tyłu, Pantery parły do przodu, ale dojść do piłki nie mogli, gdyż ta był doskonale podawana. Nikt nie bawił się w zwody, czy inne sztuczki techniczne, zbyt wielkie ryzyko. A jeden głupi błąd i mogą stracić bramkę, balansowali na bardzo cienkim włosku.
Plan Brossa był bardzo prosty w założeniu, miał zamiar poczekać, aż ostatni z obrońców Panter przekroczy linie środkową i posłać piłkę do przodu, a na nią już czekał Malik z nowym skrzydłowym. Jego plan miał tylko jedną słabość, musiał czekać, aż ostatni przejdzie na ich połowę i spróbuje wesprzeć kolegów. To mogło nastąpić nie szybko, lub wcale i mogli stracić po drodze bramkę jeśli będą musieli czekać zbyt długo.
Ostatni obrońca przez moment wahał się nim wszedł na połowę przeciwnika, ale w końcu zrobił to. Ledwie wszedł nie pewnie na połowę Wikingów, a rozległ się donośny głos rogu bojowego. Bross właśnie na to czekał, rozejrzał się dookoła, Malik i jego skrzydłowy byli tam gdzie być powinni. Dostał od razu piłkę i nie przejmując się atakującą go dwójką zawodników posłał piłkę do przodu jak najmocniej, aby tylko doszła w kierunku tej dwójki i przeszła połowę boiska. Obserwował lot piłki padając na ziemie po dosyć brutalnym ataku jednego z przeciwników, ale to się nie liczyło, wykonał plan jaki założył.
Piłka gnała szybko wprost przed siebie, przecięła linie środkową boiska, a po chwili tą samą linie przekroczyło dwóch szybkich zawodników Wikingów udając się w pogoń za nią. Nikt nie zauważył kiedy i jak uciekli swoim opiekunom, próba dogonienia ich spełzłaby na niczym, nabrali już odpowiedniej prędkości.
Wszyscy myśleli, że sędziowie liniowi podniosą swoje chorągiewki do góry sygnalizując spalonego i to podwójnego, nic takiego się nie stało, choć jeden z nich się zawahał, nie był pewny tego co się wydarzyło przed momentem. Nie przerwali gry, próbowali dogonić uciekającą dwójkę biegnąc przy bocznych liniach. Sędzia główny zagapił się przez moment i pogubił się w sytuacji. W duchu miał nadzieje, że jego koledzy na liniach mieli więcej szczęścia od niego i wiedzieli, czy wszystko odbyło się zgodnie z przepisami.
Skrzydłowy jako pierwszy dopadł do piłki, Malik biegł obok niego asekurując go do końca. Spojrzał do tyłu, najbliższy nich zawodnik miał jakieś dwanaście metrów do nich. Mieli przed sobą tylko bramkarza. Temu nic nie zostało do zrobienia jak spróbować im przeszkodzić, ale jego szansę był znikome, wręcz żadne o czym wiedział widząc przed sobą dwójkę biegnących Wikingów. Zacisnął wściekle zęby widząc tą dwójkę przed sobą.
Bramkarz nie spanikował do momentu, gdy się rzucił w kierunki gracza z numerem dziewięć, ten przerzucił piłkę nad nim i zahaczył o jego nogę. Spodziewał się odgwizdania faulu i ukarania go żółty karmnikiem, czy czerwonym za taki atak na nogi. Gracz z numerem dziewiątym padł jak długi na murawę za leżącym bramkarzem, choć czuł ból w nodze był szczęśliwy, gdyż udało im się.
Do wypuszczonej do przodu piłki bez problemu doszedł Malik, który nie śpiesząc się za bardzo, jeśli nie powiedzieć, że spacerowym kroczkiem z szerokim uśmiechem na twarzy wprowadził piłkę do bramki.
GOOOL!! Cała ławka się podniosła do góry wiwatując swoim za tą pięknie rozegraną akcje. Jak zwykle Eric dokonał swego, cała akcja zaczęła się jak zwykle od niego. Trener był już spokojny o koleje meczu. Jego asy panowały nad wszystkim,jak zwykle.
Na trybunach kibice Wikingów skandowali imiona dwójki bohaterów, którzy po pięciu minutach od rozpoczęcia meczu wyprowadzili swoją drużynę na prowadzenie. Takiej gry właśnie oczekiwano po nich. Mieli dokonać tego, czemu drużynie nie udało się w pierwszej połowie bez nich. Byli ich pupilkami, którzy swoimi zagraniami zabawiała oglądających ich popisy na boisku.
Jenny spoglądał zaskoczona na to co się działo wokoło niej. Była oburzona wręcz, że sędzia uznał tą bramkę, albo był ten spalony, albo ona nie znała przepisów gry w piłkę nożną. A może jedno i drugie?
~ Był spalony? ~ spytała Jacka.
Ten sam nie wiedział co miał powiedzieć na to co zobaczył przed momentem. Studiował przepisy gry w piłkę nożnej i według niego powinien być spalony. Sędziowie liniowi uznali, że wszystko odbyło się zgodnie z zasadami.
~ Nie. ~ padła odpowiedź z tyłu.
Odwrócili się do tyłu i zobaczyli siedzącego za nimi kolegę ze szkoły, pisał do szkolnej gazetki, prowadził rubrykę sportową. Z tego co wiedzieli o koledze, to chciał grać w nogę, a zwłaszcza w Wikingach, ale wypadek na motorze skreślił jego marzenia na temat kariery sportowca, choćby w lidze szkolnej. Nie został w ich szkole i zajął się pisaniem. Nie opuszczał jednak żadnego meczu, kibicował zwłaszcza Wikingom, nie porzucił miłości do piłki, choć nie mógł w nią grać. Wśród uczniów był autorytetem jeśli chodziło o tą specyficzną odmianę piłki za oceanu.
~ Jeśli ostatni obrońca przejdzie przez połowę Wikingów, to nie było mowy o spalonym, gdy oni ruszyli za piłką. Takie zagrywki rzadko ogląda się w wykonaniu zawodowców, a w ten sposób rozbija się strefę, którą na dodatek sami założyli na siebie. Majstersztyk. Tylko Bross był w stanie wymyślić coś podobnego. I dlatego nazywają go Czarodziejem Boisk. Gdyby nie to, że złapał kontuzję rok temu w półfinałach, do weszliby do finału. Mieli wielkie pecha przegrywając z Mustangami.
~ Nigdy nie mówił o tym. ~ zauważyła Angel skrzywiona tym faktem. ~ On w ogóle mówi mało na swój temat. Ma więcej tajemnic, niż CIA. Trzeba to zmienić. Już ja z nim sobie pogadam po meczu!
~ W drużynie nazywają go Samotnym Wilkiem. Z nikim się nie trzyma, tylko od czasu do czasu pogada z Malikiem, z tym który strzelił bramkę. Grają razem na dwóch różnych skrzydłach. To on jest prawdziwym kapitanem drużyny. Kumple mają na niego jeszcze jedno określenie na niego, nazywają go Czarodziejem. Nie ma drugiego takiego jak on, stratega na boisku.
Jenny spojrzała na boisko, obrona pod kierownictwem Brossa trzymała z dala od pola karnego napastników nawet nie wysilając się przy tym za bardzo. Sam nie grał, stał przy samym słupku. Odkryła coś, co Tommy wiedział od samego początku, on kierował nią. Posyłał piłką dokładnie do napastników, czy pomocników, a tamci robili wszystko, aby wsadzić ją do bramki Panter. Nie pojmowała dlaczego tak się zachowywał.
~ Czemu on nie gra? ~ spytał podobnie do niej zdziwiony Nick.
~ On ją kontroluje. ~ wyjaśnił mu. Zlustrował szybko sytuacje na boisku i uśmiechnął się do nich, miał dla nich kiepskie informacje. ~ Zaraz uderzy osobiście!
Zamilkł. Jeszcze ociągali się trochę. Brakująca dwójka znalazła się na miejscu, ale gdy znaleźli się cała machineria ruszyła gwałtownie, bez ostrzeżenia. Nagle ospała gra Wikingów, którzy grali bardzo zachowawczo jakby dla ochrony wyniku, przerodziła się w diabelny atak.
~ Patrzcie! Ruszyli!
Spojrzeli na to co się działo na boisku. Margo rozbolały oczy od wpatrywanie się w zawodnikiem z numerem trzynastym na podkoszulku.
Piłka trafiła do Brossa, a ten ruszył w kierunku połowy boiska. Czuł się całkiem dobrze prowadząc przy nodze piłkę. Wiedział obecnie czego mu brakowało. Powinien bardziej się przykładać do swego zainteresowania sportem. Miał zamiar dobrze się zabawić i zniszczyć doszczętnie Pantery.
Kiedy tylko zaczął zbliżać się do niego zaatakowało go dwóch pomocników Panter. Biegli wprost na niego. Ani oni, ani on nie miał zamiaru się zatrzymać, a tym bardziej oddać piłkę, którą prowadził krótko przy nodze. Zrobił jeden z nowych numerów. Podrzucił piłkę do góry, wyskoczył do niej i głową posłał ją za plecy dwójki, a samemu przeszedł między zaszokowanymi zawodnikami. Dopadł ją od raz i dalej pobiegł. A jednak oglądanie japońskich bajek na coś się przydaje, stwierdził w duchu zadowolony. Jeden numer przeszedł, to może i reszta na coś się przyda.
Zbliżył się do pola obronnego Panter, miał już na sobie trzech przeciwników i nadal nie oddał im piłki. Miał już kilku za sobą, co bardzo rozwścieczyło ich i nie patyczkowali się z nim, chcieli go zatrzymać za wszelką cenę, nawet posuwając do faulu. Ale i sfalowanie Erica nie było proste. Sam nie był nikomu dłużny i odpłacał pięknym za nadobne. Rozpoczęła się ostra gra bark w bark.
Rozejrzał się dookoła i dostrzegł samotnego Malika, który miał miejsca, aż na to. Jeden zwód. Drugi zwód. I posłał piłkę do nie krytego kolegi, któremu nikt nie przeszkadzał w poprowadzeniu dalszej części ataku. Nie zważając, że kolejny raz otrzymał mocniejszego kopniaka w nogę, pognał wolny na bramkę. Po drodze uderzył jednego z przeciwników barkiem, że ten się zachwiał, ale nie upadł. Dobrze, że sędzia był zajęty czymś innym i nie wiedział tego zajścia.
Malik nie pocieszył się zbyt długo wolnością. Przebiegł może z siedem metrów, gdy pokazało się dwóch wyznaczonych do krycia go zawodników. Nie przejmował się, gdyż był najlepszym technikiem w drużynie i ogranie tej dwójki przychodziło mu bardzo łatwo. Z taneczną dla siebie gracją wyminął ich. Jeden ze szybszych obrońców przyszedł im z pomocą i zaczął go spychać. Wyższy pomocnik zacisnął zęby i odepchnął go na pograniczu dozwolonym przez przepisy i oddał piłkę Brossowi, który na prawym skrzydle rządził nie podzielnie. Nikt nie potrafił mu przeszkodzić w tym co sobie zaplanował. A zamierzał wsadzić piłkę do bramki Panter.
Nawet nie przyjmował piłki tylko od razu posłał ją w kierunku bramki Panter. Bramkarz desperacko rzucił się w jej kierunku, ale mógł tylko w locie obserwować jak wpada do środka. Strzał okazał się mocniejszy, niż myślał, a strzelał przecież z przed pola karnego. Źle ocenił sytuacje i będzie musiał wyciągać piłkę z bramki. Zrobił to po raz drugi w trakcie meczu klnąc nie miłosiernie na swoich kolegów, którzy nie potrafili upilnować tej dwójki.
Reszta meczu była pod dyktando Wikingów, którzy w żaden sposób nie chcieli dać sobie spokój, choć mieli bezpieczny wynik i nie oddadzą zwycięstwa, ale oni chcieli zniszczyć do końca Pantery. Bross niepodzielnie kierował grą, ani raz nie spojrzał na ławkę z kolegami, na której obok nich siedział trener. Nie przysłuchiwał się temu co mówił zmiennikom, gdy ich wprowadzał. To on kierował grą drużyny i nikt nie miał do powiedzenia dopóki trener nie da mu znaku mówiącego, że ma inaczej prowadzić grę. Ten nic takiego nie zrobił.
W przeciągu dwudziestu minut było już cztery do zera, a do końca meczu jeszcze dobre piętnaście, plus dwie minuty, które miał doliczyć sędzia za przerwy jakie mieli. Pantery już tylko się broniły desperacko, gdyż nie mieli szans na zwycięstwo, pragnęli nie dopuścić, aby rozmiar porażki był większy.
Pragnienia pragnieniami, a okrutna rzeczywistość rządziła się swoimi prawami. Kiedy sędzia zakończył spotkanie było siedem do zera, wszystkie bramki padły w ciągu czterdziestu ośmiu minut meczu. Nikt tak dotkliwej porażki nie spodziewał się. Wikingowie nie pozostawili im żadnych złudzeń co do ich umiejętności gry w piłkę nożną. Te zwycięstwo udowodniło doskonałą formę Wikingów. Sam Eric trzykrotnie zmusił bramkarza do wyciągania piłki z bramki. Hart trikiem mógł się pochwalić również Malik. Jego ostatnia bramka po mocnym podaniu z własnej połowy Brossa. Strzał z przed pola karnego, z piętnastego metra, z półobrotu piłka wpierw trafił w poprzeczkę, a od niej odbijając się wpadła do bramki. Bramkarz nawet nie mrugnął okiem.
Tommy wstał ze swojego miejsca rozprostowując obolałą nogę. Na jego twarzy malował się słodki uśmiech zadowolenia, jego szkolna drużyna doznała jednej z największych porażek, ale jego faworyci nie zawiedli jak zwykle, udowodnili, że byli najlepsi w mieście, a w stanie znajdowali się w pierwszej piątce. Nikt temu faktowi nie mógł zaprzeczyć.
~ Ta bramka Malika od poprzeczki była specjalnie pod publikę. Na trybunach zasiadło paru łowców talentów, którzy polują na tą dwójkę.
~ Proponują im grę w zawodowych ligach? ~ spytał go zaskoczony Nick.
~ Na początku roku Eric odrzucił propozycję gry w San Francisco. A na Malika mają chrapkę działacze z Los Angeles, zastanawia się nad ich ofertą. Trzymajcie się, muszę lecieć, aby napisać na temat wielkiej porażki naszych.
Nick nie mógł uwierzyć, że mógł odrzucić propozycje gry w zawodowej drużynie. Przecież była to szansa jedna na tysiąc, mógł zadebiutować i stać się sławny. Mógł nawet znaleźć sobie drużynę z Europy, gdzie grają największe gwiazdy kopanej piłki. On nie myślał nad sprawą zbyt długo, tylko podpisał kontrakt i zaczął zarabiać na sławę i sukces, na kontraktowe pieniądze.
Russellowi brakowało słów do opisania tego co widział przed oczyma, takiej masakry nie dało się wręcz opisać. Widział wiele porażek, ale żadna nie była tak dotkliwa jak ta i zadana przez jednego zawodnika. Eric strzelił sam trzy bramki, a przy każdej miał swój wkład większy, lub mniejszy, ale miał. Tak, on był prawdziwym Czarodziejem Boisk, nie było co dyskutować nad tym problemem. Tylko prawdziwy czarodziej mógł w pojedynkę zadać taką porażkę innej drużynie.
Nick nie wyglądał na zaskoczonego, spodziewał się takiego obrotu sprawy, gdy tylko ta dwójka weszła na boisko. Widział jak operowali piłką w trakcie treningów, jak nikt inny. Zabranie jej mu graniczyło z cudem. Ale nadal nie potrafił się pogodzić z myślą, że odmówił grania w zawodowej drużynie, przecież było to marzeniem każdego zawodnika.
Trybuny zaczęły świecić pustkami, było już po masakrze jak można było nazwać, co dokonali Wikingowie na Panterach, część kibiców wyszło, gdy wynik był już dawno przesądzony i nie chcieli widzieć tej farsy. Zwycięscy poszli do szatni radując się zwycięstwa. Pokonany podciągnął ogon pod siebie i chciał zniknąć jak najszybciej z murowy. Nie było to całkiem łatwe, gdy Eric jak zwykle poszedł podziękować za grę. Z najlepiej grających zawodników Panter wymienił się podkoszulkami, co było stałym już zwyczajem.
Angel wstała i rozprostowała obolałe nogi od siedzenia na niewygodnym krzesełku.
~ I co teraz? ~ spytała ich. ~ Nikt nie spytał go co mamy robić po meczu? On pójdzie z kumplami pić, a my mamy tutaj kwitnąć czekając na niego.
~ Nie. ~ odezwał się chłopak w dresie, jak dobrze pamiętali został zmieniony w drugiej połowie. ~ Kazał wam przekazać, że za kwadrans będzie do waszej dyspozycji, musi wziąć prysznic i przebrać się. To był naprawdę piękny mecz.
~ Tak. ~ przyznała mu rację z wielką nie chęcią Jenny.
Chłopak uśmiechnął się, ruszył do szatni, w połowie drogi zatrzymał się i powiedział do nich na odejście.
~ To była pokazówka z jego strony. Nigdy nie strzela więcej jak jedną bramkę na mecz. Zapewniał, że dokonamy masakry Panter i dokonało się. Czarodziej nigdy się nie myli!
Pobiegł do szatni, gdzie zapewne świętują pierwsze zwycięstwo. Następny mecz już nie będzie taki prosty, ale był dobrej myśli, kolejne trzy punkty. Od pięciu lat, jak zacieli grać w rozgrywkach stanowych zawsze wychodzili z fazy grupowej i zachodzili całkiem wysoko, w tym roku miało być podobnie. Sny o pucharze nie były niczym nierealnym.
Jenny fuknęła wściekle. To po to ich zaprosił na ten cholerny mecz, aby pokazać jaki z niego doskonały gracz. Wiedział dlaczego to zrobił, tu nie chodziło tylko o zniszczenie Panter, chciał pokazać coś Margo i jej. Dziewczyna była gotowa założyć jego fun – club po tym co pokazał na boisku. Jej, że jest jakaś dziewczyna, która chciała zrobić dla niego dosłownie wszystko z pójściem z nim do łóżka włącznie. Jaki był tego dokładny cel? Czemu miało to służyć? Chce zabłysnąć przed Margo?
Odciągnęła na bok Angel, miała jakieś kiepskie przeczucia do tego co działo się między Ericem, a Margo. Spędzali więcej ze sobą czasu, a o zajściu w jego domu nie mówili, jakby nigdy nic tam się nie zdarzyło. A przecież ukrywali coś, więc „coś” miało miejsce, choć zaprzeczali temu.
~ On coś knuje przeciw Margo! ~ szepnęła do ucha koleżanki, tak, aby reszta niczego nie słyszała. ~ Chce ją bardziej rozkochać w sobie, a później ją porzuci.
To nie było logiczne, ani w jego stylu. Chociaż Eric rzadko kiedy działał zgodnie z jakimkolwiek logicznym tokiem myślenia. Blue jednak nie mogła pojąć skąd się wzięły te nagłe podejrzenia co do zamiarów Brossa. Znał jednak dobrze swoją koleżankę i jeśli oskarżała go o coś takiego, to miała dowody na to. Nie chciało jej się jednak wierzyć w to.
~ Co ty mówisz?
Harper spojrzała na Margo zajęta prze Nicka i Jacka rozmową. Co raz bardziej było jej żal dziewczyny. Nie zasługiwała na taką karę. Po raz pierwszy był zdania, że Eric przesadza i musiała go powstrzymać nim zrobi krzywdę naiwnej i bezbronnej osobie krzywdę.
~ Posłuchaj. ~ zawróciła się do niej. ~ Eric był ostatnio wybuchowy, a po tym co zrobiła powinien ją zjechać jak pies burą sukę. Nie zrobił tego. Zawsze mówił, że ogień trzeba zwalczać ogniem. Ona próbowała igrać z nim, tak on w odwecie poigra z nią.
~ On… nie jest taki! Nie igra uczuciami innych!
~ Wytłumacz mi w takim wypadku. Ma dziewczynę, a bierze się za tą podlotkę? Sam przyznał, że jest mściwy. A to jest jego zemsta na niej. Nie kazał nam jej ukarać, gdyż ten przywilej chce zachować dla siebie.
~ To nie jest powód, aby myśleć, że tak zrobi. ~ broniła kolegi, choć nie wiedziała czemu to robi. ~ Może Bross ma swoje odchyły od normy, ale nie jest zdolny do czegoś takiego. Chyba…. Chyba, że chce ściągnąć czyjąś uwagę na siebie.
Miało to jakiś sens jak tylko nad tyk się pomyślało uważniej. Jenny zadumała się nad nową poszlaką w całej sprawie. Jeśli chciał zwrócić swoją uwagę zajmując się tą podlotką, to musiał być jej były chłopak, ale nie pamiętała, żeby miała chłopaka. Jeśli nie miał to być chłopak, to dziewczyna. Tylko jaka? Nie miała pojęcia kto był celem jego rozgrywki.
~ Czyją?
~ Twoją! ~ powiedziała z chłodną pewnością siebie Angel, w takich wypadkach się nie myliła. ~ Chce, abyś poczuła się zazdrosna o niego. I jak widzę udało mu się tego dokonać. Widać, że bardzo nerwowo spoglądasz na niego jakbyś chciała wydrapać jemu oczy i dać jej do zjedzenia i na odwrót. Jesteś wściekła i nie wiesz może na co, a złościsz się najbardziej kiedy pojawia się on z nią. Sama to nakręcasz.
W słowach koleżanki odkryła jakiś ukryty sens. Spędzał z Margo kupę czasu na rozmowach, czy robieni jakiś rzeczy. Ona później mówiła o nim same dobre rzeczy. Poczuła lekkie ukucie w sercu, gdy po raz pierwszy zwierzyła się ze wspólnej kolacji, którą zjedli u niego. Jej nie zapraszał na noc, nie oferował kolacji i śniadania. Poczuła się jak osoba gorsza w tym momencie. Ona miała, to czego ona nigdy nie dostała kiedy była z nim. To bolało, jak cholera.
Nie przewidziała, że może tu chodzić nie o zemstę, ale wzbudzenie zazdrości i skłonienie jej do powrotu do niego. Nie mógł się pogodzić z faktem, że wybrała Jacka, a nie jego. Przecież to on odsunął się na bok pozwalając jej dokonać wyboru. Czyżby uznał, to za błąd, który chce za wszelką cenę naprawić? Nie pomyślał tylko, że już było za późno i nie wróci do niego. Kochała Jacka, a niego! Nigdy nie wróci do niego i musiał się z tym pogodzić, a nie snuć jakieś podejrzane intrygi i ranić przy tym nie winna dziewczynę. Nie znała go z takiej strony i wolała nigdy nie poznać.
Kolejny raz spojrzała na śmiejącą się Mer. Naprawdę zrobiło się żal dziewczyny. Stała się narzędziem w jego rękach. Nie powinno to się nigdy wydarzyć. Nawet nie wiedziała jak bardzo myliła się w ocenie Erica. W końcu pokazał swoje prawdziwe oblicze, a tak bardzo chciała uważać go za swego przyjaciela. Nie miała pojęcia jak bardzo mogła się pomylić w jego ocenie, byli przyjaciółmi, nim zaczęli być razem. Miała nadzieje, że on okaże się prawdziwym człowiekiem honoru, prawdzie pokazał, że honor i duma były mu tak samo obce jak nocy dzień.
Bross wybiegł z szatni, jego koledzy nie chcieli go tak łatwo wypuścić, a zwłaszcza przed imprezą ku niego, bo to on pokonał Pantery. Co do tego nie było wątpliwości, dokonał czegoś wielkiego. On jednak nie miał zamiaru ulegać im i zostać. Chciał jak najszybciej pójść do czekających na niego przyjaciół.
Ledwie się pokazał, a już Nick zaczął składać mu gratulacje z powodu dobrze zagranego meczu, choć drużyna z jego szkoły poniosła klęskę z jego ręki. Nie zadawał mu pytań na temat jego decyzji o odrzuceniu propozycji gry w zawodowej drużynie, nie było na to miejsce, ani czas.
~ Jak mówiłem, nie mieli żadnych szans z nami. Jenny mam nadzieje, że nie jesteś na mnie, aż tak bardzo wściekła. Daję słowo, gdybym grał od początku do końca, to wynik byłby wyższy.
Rzuciła mu w odpowiedzi tylko wściekłe spojrzenie, które gdyby tylko mogło zabiłoby go na miejscu. Aż ciarki przeszły mu po całym krzyżu. Nigdy nie widział jej, aż takim stanie, gdy mogła zamieniać jednym spojrzeniem w bryle lodu. Wątpił, aby masakra jaką dokonał z kolegami mogła rozwścieczyć ją tak bardzo. Musiało się stać coś innego, tylko on nie miał bladego pojęcia co.
Nick wzruszył tylko ramionami, tak jak on nie miał bladego pojęcia co wywołało takie dziwne zachowanie ze strony dziewczyn. Nawet byk na widok czerwonej płachty nie zachowuje się tak jak ona na niego. Zagwizdał złowrogo.
Podobnie Jack był wielce zaskoczony zachowaniem swojej dziewczyny, nic wcześniej nie wskazywało na takie zachowanie u niej, a tym bardziej u Angel. Obie były gotowe rozerwać go na strzępy własnoręcznie. Nie miał bladego pojęcia czym sobie zasłużył na takie traktowanie z ich strony. Powoli zaczął mu współczuć.
Margo cieszyła się widząc jego, nie dostrzegła wymiany spojrzeń obu starszych koleżanek między sobą, a mówiło one bardzo wiele.
Nie rozumiał co się tu działo, domyślał się, że sprawa w jakiś nie znany mu sposób dotyczy jego osoby. Tylko d diabła nie wiedział jak.
~ Czy ktoś będzie łaskaw wyjaśnić mi co jest grane? ~ spytał niepewnie.
Spojrzał pytająco na Harper, ta jednak nic mu nie powiedziała, tylko wzrokiem chciała go zabić.
Dopiero Blue z lekkim nie pokojem podeszła do niego i wyjaśniła mu wszystko dokładnie. Mówiła szybko i jasno, żeby nic nie uszło jego uwadze. Nie pominęła żadnego detalu, nic.
Twarz Erica nagle spoważniała, zniknął głupkowaty uśmieszek, a pojawiła się powaga, której nikt nigdy nie widział u niego. Graniczyła z dziką furią, gdy wyjaśniła mu wszystkie stawiane zarzuty. Znieruchomiał, wściekle zacieknął zęby i mordercze spojrzenie posłał jej jak nigdy wcześniej. Mordu nie miał dokonać, ale jego wyraz twarzy był przeciwnego zdania. Jeśli Harper wyglądała na wściekłą, to on szalał furią nie do opisania.
Nigdy w życiu nie słyszał gorszych bzdur pod swoim adresem, jak te, które przed momentem wyszeptała mu Angel. Nie mógł pojąć skąd się zrodziła taka myśl w jej umyśle. Sam nie był w stanie pomyśleć o czymś taki, a zrobieniu nie było wręcz mowy. Próbował obrócić to w lekki żart, ale nie potrafił. Złość wzięła nad nim górę. Zaklął siarczyście pod nosem tak głośno, że wszyscy usłyszeli.
Blue poczuła bijący od niego morderczy chłód. Szepcząc kolejne słowa próbowała uspokoić go, ale nic nie działało. Wulkan zaraz wybuchnie i nic nie dało się zrobić, aby nie dopuścić do tego. Nic nie skutkowało, ani prośby, ani błagania. Po raz pierwszy miała być świadkiem czegoś, co było nie możliwe wręcz, za parę sekund miał wybuchnąć Bross.
Harper cofnęła się w kierunku Russella przy którym poczuła się odrobinę bezpieczniej. Już nie przypominał tego chłopaka, którego kiedyś znała, z którym kiedyś była. Obudziła dziką bestie, o której istnieniu w ogóle nie miała pojęcia. Bez konsekwencji się nie obejdzie.
Angel nie poddawała się łatwo i próbowała przemówić do rozsądku, ale jej słowa trafiały w próżnie. Wrzało w nim, aż wybuchło.
~ Jenny, ty chyba oszalałaś! Nie wiem co cię skłoniło, aby posądzić mnie o coś takiego. Idź do cholery głupia dziewczyno, leczyć się u psychiatry, bo widzisz coś czego nie ma! ~ wrzeszczał tak głośno jak nigdy przedtem, nawet nie posądzali go o takie możliwości. ~ Jeśli tak myślisz, to naprawdę masz o mnie cholernie wysokie mniemanie! Już dawno o tobie zapomniałem i nigdy był nie wrócił, choćby od tego zależał dalszy los ludzkości. Nie pojmuję ciebie dziewczyno, a myślałem, że cię znam. Kurwa! Pieprzę to co myślisz, mam to gdzieś. Eee…, nawet słów jest żal na ciebie tracić i tak nic nie pojmiesz.
Machnął ręką i nie czekając na niczyje słowa ruszył do swego samochodu, którym przyjechał. Zostawił ich samych, już dość usłyszał, więcej nie chciał i nie musiał. Ruszał do domu, gdyż nie miał co do roboty, stracił ochotę na zabawę, odebrała mu ochotę na wszystko.
McKen, tak jak Russell i Mer nie pojmowali przyczyny wybuchu Brossa, ale przeraził ich nim niemiłosiernie. Stali osłupieni słuchając jego wybuchu i ataku na Harper.
Jack poczuł jak Jenny kurczowa chwyta się jego ręki, bała się, że nagle zrobi coś złego, uderzy ją. Nie wiedział czemu, ale miał takie same uczucie co ona, że nagle zrobi gwałtowny ruch i dojdzie do czegoś, czego później będą wszyscy żałowali.
Margo nie pojmowała czego była światkiem, ale była pewna, że nie było to nic dobrego i dotyczyło Erica, Jenny i jej, nie miała pojęcia czemu, ale cokolwiek powiedziała Angel dotknęło ją i Jenny. Spojrzał na dwie koleżanki czekając na jakieś słowa wyjaśnienia, te jednak przybrały maski goryczy i milczały nie mając zamiaru nic powiedzieć na temat przyczyny wybuchu Erica.
Rozpacz nabrała tak na sile, że nie była w stanie powstrzymać łez i zaczęła płakać.
~ Niech ktoś mi powie co tu się dzieje do jasnej cholery! ~ spojrzała koleżankę z drużyny dopingującej, Blue wiedziała najwięcej, bo jej słowach wybuch gniewem. ~ Co mu powiedziałaś?
Angel nie mogła dłużej milczeć. Z jednej strony Margo żąda wyjaśnień zanosząc się łzami, z drugiej zaś twarde spojrzenie swego chłopaka, który również był ciekawy, co mu powiedziała.
~ Jenny uważa, że Eric chodzi z tobą, aby ukarać ciebie za próbę uwiedzenia go. Ja…, że chce wzbudzić zazdrość u niej, by w ten sposób wróciła do niego.
Mer z trudem spojrzała na zażenowaną Harper, która nie miała odwagi spojrzeć jej prosto w oczy. Wbiła wzrok w ziemie, a jakiekolwiek słowa utknęły jej w gardle i nie była w stanie powiedzieć choćby jednego słowa. Wystarczająco dużo już powiedziała więcej już nie musiała.
Nic nie powiedziała, otworzyła usta, aby powiedzieć coś do niej, ale nie była w stanie. Poczuła ukucie w sercu, które spowodowało, że słowa nie były w stanie przejść przez gardło. Odwróciła się i biegiem puściła się do pobliskiego postoju taksówek, wsiadła do pierwszej z brzegu, a ta zabrała ją do domu. Łzy długo jeszcze miały płynąć tej nocy.
Nick miał już gotową wiązankę dla koleżanki do powiedzenia, ale Angel chwyciła go za rękę i powstrzymał się, swoje jednak powiedział mniej dobitnie i trochę bardziej spokojnie. To co miał do powiedzenia nie tylko tyczyło się Jenny.
~ Na drugi raz pomyślcie dokładnie co macie do powiedzenia i to w jakiej sytuacji i przy kim! Cokolwiek nim kierowało, to na pewno nie była chęć ukarania jej, ani wzbudzenia zazdrości u ciebie.
Dopiero po chwili wyszeptała głosem pełnym skruchy akt żalu za wypowiedziane słowa. Teraz było jednak za późno na nie. Nie było już wściekłego Erica, odjechała zapłakana Margo. Nie było ich komu powiedzieć . Nikomu nie przyniosą pociechy. Będą puste i bez znaczenia, gdyż nie miała komu je powiedzieć. Pociągnęła nosem dwa razy, przetarła wilgotne oczy od łez.
~ Zachowałam się jak skończona idiotka. Muszę go przeprosić.
~ Dobry początek, najpierw akt żalu, a następnie odkupienie winy.
Jack spojrzał na kolegę, który co chwile atakował jego dziewczynę, a zapomniał, że jego również i jego miała swój udział w całej sprawie, a nie tylko Jenny.
~ Angel, to też się tyczy!
~ Jasne! Obie naważyły tego piwa i teraz obie je wypiją. Jack, to nie nasza sprawa, ale posądziły niewinnego chłopaka o okropny czyn, czułbym się podle na miejscu Erica i rozumiem jego atak wściekłości. Obie będą teraz się głowić jak wybrnąć z tej sytuacji.
~ Myślisz, że zrobiłyśmy to umyślnie?! ~ wrzasnęła na niego Jenny. ~ Myślisz, że nie żałuję tego co przed chwilą się stało?
~ Może i jest wam żal, ale chłopaka posądzić o coś podobnego? Widocznie nie znałaś go tak dobrze jak to twierdziłaś. Jenny stało się i nie cofniesz tego już. Myślcie lepiej jak jutro ich przeprosić, albo i nawet i dzisiaj.
Milczała przez moment bijąc się z własnymi myślami, nie wiedziała co ma dokładnie zrobić. Spojrzała na Jack w nim miała zawsze oparcie, ale nie dzisiaj i nie po tym co miało miejsce przed kilkoma minutami. Spoglądał na nią, a w oczach dostrzegła pewnego rodzaju gorycz smutku, nie podejrzewał jej o takie myśli, a dopiero co zachowanie. Nie był w stanie pojąć jej obecnie. Zachowała się jak mała dziewczynka, tak jakby nie Eric był zazdrosny o nią, ale szybciej ona o niego. Ta myśl ukuła go. Byli ze sobą tyle czasu, a ona robi coś takiego.
~ Jadę do domu. ~ oznajmiła im. ~ Muszę to przemyśleć i przeprosić Erica. To zrobię rano.
Nikt jej nie powstrzymał, Jack chciał jechać z nią, ale nakazała mu zostać, chciała być teraz sama ze swoimi myślami.
ROZDZIAŁ 7
Pokój był mały, ale przestronny. Tynk nie pękał, farba nie odchodziła, karaluchów nie było. Do swojej dyspozycji miał sypialnie, małą kuchnie i łazienkę oraz małą kanciapę i salonik. Prawie jak przytulne mieszkanko w sam raz dla kawalera. Brakował tylko kilku rzeczy mówiących, że mieszkanie było zajmowane prze osobą, która tylko w nim sypia, gdyż resztę czasu spędza w pracy. Cena za ten lokal była adekwatna do warunków jakie zastał przekraczając próg drzwi wejściowych. Doskonale wiedział, że w tej okolicy nie dostanie nic innego w doskonałym stanie. Nie marudził i zapłacił za dwa miesiące z góry gotówką, co zaskoczyło właściciela bloku.
Telefon zadzwonił dwa raz nim podniósł słuchawkę. Była za dwadzieścia dziewiąta wieczorem, a on leżał w łóżku. Co prawda nie spał, rozmyślał sącząc drinka i paląc papierosa. Poderwał się od razu na charakterystyczny dźwięk dzwonka telefonu, który był zapisany temu numerowi. Wiedział od razu kto chciał z nim rozmawiać. Tej osobie nie pozwala się czekać zbyt długo z odebraniem telefonu od niego. Zgasił papierosa i odstawił szklankę w której przed chwilą jeszcze była czysta wódka na nocny stolik obok łóżka. Domyślał się jakiej sprawy będzie dotyczyła ta rozmowa.
Odebrał telefon. Odezwał się zmęczonym tonem, ostatnie dni nie rozpieszczały go. A nad chodzące nie zapowiadały się pod żadnym względem gorsze.
~ Słucham.
Po drugiej stronie odezwał się ciężki i czasami nie lubiący sprzeciwu głos należący do Amerykanina azjatyckiego pochodzenia mającego czterdzieści osiem lat, lekko łysiejący z małym brzuszkiem, który urósł od siedzenia za biurkiem. Powiedział wprost nie bawiąc się w pod chody z nim.
~ Krukom nie udało się dopaść Redfoxa w Panamie, zbił jednego z naszych…, dwie godziny temu. Zbyt długo biega na wolności od momentu zabicia swego pantera. Naciskają na nas z góry. Zagrożonych jest siedmiu federalnych i jeden od nas. Jak długo zajmie ci odnalezienie go?
~ Dobę. Dam sobie sam rade. Proszę nie wysyłać nikogo za mną. Co z Pretorian?
~ Niedługo skończy robotę. Trinity co potrzebujesz?
~ Gotówkę, sześćdziesiąt kawałków, może trochę mniej.
Usłyszał tylko gwizd z drugiej strony, gdy wymienił potrzebną mu kwotę. Część tej kwoty pójdzie rzecz jasna na wykonanie zadania, reszta do kieszeni agenta, który potraktuje to jako dodatek za prace w niebezpiecznych warunkach i poza normalnymi godzinami służby. Nie mówił mu jeszcze ile będzie kosztować go zlikwidowanie byłego agenta, ten rachunek dostanie po wykonaniu zadania, gdy wszystkie koszty będą już mu znane. Za ostatniego dostał sto kawałków premii. Za tego będzie więcej. A to dlatego, że Redfox był niebezpiecznym przeciwnikiem z jakim do tej pory mieli Egzekutorzy, których kilku już przypłaciło swoim życiem za brak zawodowego podejścia do sprawy, nie docenili go. Nie zdziwił się, gdy za głowę dostanie nawet siedemset pięćdziesiąt tysięcy.
~ Dostaniesz. Gdzie mam przekazać pieniądze?
~ Skrytka ta co ostatnio, za cztery godziny tam będę. Proszę odwołać resztę ludzi. Jeśli zobaczę kogoś znajomego, lub wykryję inne środki śledzenia mnie nie podejmę pieniędzy, lub poinformuję o zmianie planów, a wtedy sam będzie musiał go pan szukać.
~ Jasne. Wiem, że nie lubisz, gdy ktoś patrzy tobie na ręce. Domyślasz się gdzie może się ukrywać? Jest zagranicą, co z bronią? Czy będzie potrzebna pomoc ze strony odpowiednich władz? Pamiętaj, że on już zabił kilku naszych agentów i nie będzie miał żadnych skrupułów i zabije ciebie jeśli nie będziesz na siebie uważał. W pogotowiu będzie czekał oddział specjalny na twój rozkaz.
Nadopiekuńczość szefa była oczywista, gdyż obawiał się utraty doskonałego agenta, który nie miał sobie równych, ale ze znanym tylko nielicznym powodów był pod stałą obserwacją ludzi z Grupy O. było trudne zgodzić się na jego warunki, ale jeszcze trudniej było się pogodzić z możliwością dalszych strat i niebezpieczeństwa jakie płynęło ze strony zdrajcy.
~ Dam sobie sam rade. Kiedy skończę dam znak. Dobranoc szefie.
~ Pomyślnych łowów.
Odłożył telefon, ociągał się ze wstaniem. Spodziewał się po prawdzie tego zadania, nikt nie da mu rady, Redfox był najlepszym agentem, który zna doskonale procedury i sposób działania Kruków, czy Grupy E. Wiedział jak się kryć i unikać miejsc, które oni będą dokładnie przetrząsać. Kiedy będzie pewien, że nie będą już go tak niepokoić, to dopiero uda się do bezpiecznego miejsca. Miał kasę i koneksje, mógł się ukryć wszędzie i żyć nie martwiąc się o nic do końca dni swoich. Zrobił tylko jeden, mały błąd, wyszkolił jego. Wpoił mu kilka zasad, którymi sam się kierował i jak do tej pory skutecznie działały o czy świadczyło, że jeszcze go nie dopadli. Mógł się domyśleć, że wyślą go za nim, ale nie brał takiej możliwości zbyt poważnie. Bardziej się obawiał czterech agentów, którzy byli ekspertami w zabijaniu, jeszcze nigdy nie chybili celu.
Wstał. Za cztery godziny miał być w umówionym miejscu, gdzie miał znaleźć potrzebne pieniądze, aby zabić swego byłego nauczyciela. Nauczył go, że nie wolno mu przyzwyczaić się do kogokolwiek, gdyż nie wiadomo kto będzie chciał go zabić, kogo mu każą zabić. Po raz pierwszy cieszył się, że był gorliwym uczniem. Doskonale pamiętał tą i kilka innych rad jakie zostały mu udzielone przez trenera, który nawet był znośny. Wiedział dzięki innym, gdzie ma go szukać.
Cztery godziny na dostanie się do Vancouver to wystarczająco dużo czasu. Nie pakował się, torba była już przygotowana z rzeczami na te zadanie, gdy tylko dowiedział się, że Egzekutorzy polują na niego. Liczył się z możliwością, że jemu zlecą te zadanie i nie pomylił się. Nawet agenci z Grupy E mają kiepskie dni i przypłacają swoje pomyłki własnym życiem. A kiedy ktoś jest przygotowany na następny atak potrafi dokonać zadziwiające rzeczy.
Była to jedna z dwóch jego obowiązków, które nienawidził robić, ale takie miał zadanie i musiał się jego podjąć, nie dlatego, że później będzie sam celem, gdyż mógł odmówić wykonania zadania. Podjął się tego, gdyż Redfox złamał odwieczne prawo, które osobiście mu wpajał przez cały okres nauki, nie pozwól skrzywdzić partnera, a on go zabił osobiście. Dla pieniędzy wydał dwóch z DEA i FBI, nikogo jeszcze od nich, ale nie chcieli ryzykować. Po raz pierwszy zgodził się z rozkazem zabicia człowieka, który jeszcze jakiś czas temu był jednym z nich.
Pieniądze były tam gdzie powinny być. Nim je odebrał trochę po kluczył wokoło całego terenu, aby sprawdzić, czy nikt przez przypadek nie pilnował tego miejsca z Obserwatorów. Rzadko kiedy korzystał ze skrzynek tego typu, zazwyczaj kazał przesyłać pieniądze za tego typu zadań na jego konto na Kajmanach, gdzie z dala od rąk fiskusa trzymał swoje dochody, z którymi mógł mieć kłopoty w kraju. Firma wyraziła zgodę na załatwianie spraw.
Nikogo nie było, tak jak się spodziewał, zabicie zdrajcy było ważniejsze, niż kontrolowanie jego i poszli mu na rękę. Zaskakiwał każdego, gdyż miał radar na nich, potrafił wyczuć, gdyż inaczej nie dał się tego opisać, kiedy ktoś go śledził. Nie był miły dla natrętów, gdy jakiś mu podpadnie, czy miał zły humor, lub chciał być sam. Paru pobił, kilku miało różnego typu wypadki, a nawet napuszczał na nich policjantów tak dla zabawy.
Wcześniej sprawdził sobie loty do Tokio, ale stolica Japonii nie była jego portem docelowym, ale miejsce przesiadki i sprawdzenia, czy jego podejrzenia były słuszne, co do miejsca ukrycia się Redfoxa. Jeśli nie znajdzie go tam gdzie miał zamiar, to były jeszcze dwa inne, gdzie mógł się ukryć. Miał jednak cichą nadzieje, że pierwszy strzał okaże się trafny i nie będzie musiał kwapić się na drugi kraniec świata.
Nie myślał jeszcze na temat broni, gdyż zdobycie jej nie będzie stanowiło problemu, gdy go w końcu odnajdzie. Swojej nie brał, gdyż nie potrzebował problemów z odprawą. Nie mógł lecieć jako agent specjalny, lepiej byłoby już zadzwonić do niego i uprzedzić go o przylocie.
Trzymając torbę z pieniędzmi wsiadł do samochodu, którym przyjechał, a wcześniej ukradł, właściciel nie dostrzeże jego braku przez kilka godzin. Jemu będzie potrzebny jeszcze przez godzinę, nie dłużej. Porzuci go nim się uda na lotnisko nie zostawiając żadnych śladów po sobie. Na kradzieży samochodów znał się jak nikt inny.
Położył ją na tylną kanapę, obok tej z rzeczami. Sprawdził, czy nie wpadła przez przypadek jakiś słodki nadajnik do środka. Nie chciał teraz rezygnować, gdy wstał z łóżka i pojechał do Kanadyjczyków, to była by najgłupsza rzecz jaką zrobił Departament od czasu wysłania go do Białego Domu, jakby nie miał co innego robić, tylko brać brudy chłopaków z Tajnych Służb.
W kieszeni miał dokumenty, fałszywe rzecz jasna, na swoje nazwisko nie mógł opuści kraju i podróżować. Nie było by to zbyt mądre z dwóch powodów. Po pierwsze, nie chciał, aby jego przełożeni wiedzieli, gdzie się udaje i przysłali kogoś do obserwacji. To była jego prywatna sprawa i nie chciał, aby ktoś się mieszał od niego do niej. Redfox miał być przykładem dla każdego wtajemniczonego agenta co go czeka jeśli postanowi zagrać inaczej niż nakazują zasady tej gry. Po drugie nie chciał uprzedzać o swoim przylocie Redfoxa. Zakładał, że miał dosyć czujną uwagę na pewne nazwiska osób podróżujących w jego kierunku, a mających choćby cień powiązania ze starym pracodawcą. Obserwując nie tylko linie lotnicze, ale również prywatne loty, jak i loty nie zawsze przewidziane na dany dzień. Bynajmniej on kazałby tak zrobić jeśli miałby tyle pieniędzy jak były jego nauczyciel.
Nie lubił orientalnej kuchni, a zwłaszcza jedzenia pałeczkami ryżu, czy surowych ryb. W ogóle nie przepadał za chińskim i pokrewnymi mu typami żarcia. Tym razem nie miał wyboru, spotkanie zostało umówione w małej knajpce, w której był po raz pierwszy, choć w Tokio był parę raz służbowo i prywatnie. Jak zwykle był przed czasem, ale nie wszedł do środka, stał ukryty w zaułku i obserwował dokładnie teren.
Uliczka była dosyć wąska i brudna. Małe rodzinne sklepiki i bary znajdowały się na całej jej długości. Młodzi i starzy Japończycy szli w jedną, lub drugą stronę nawet nie zerkając na siebie, byli pogrążeni własnymi sprawami i nie widzieli poza nim świata. Życie nie było łatwe, a jeden błąd może spowodować przekreślenie wszelkich nadziei na jutrzejszy dzień, który pozwoli zarobić na swoją miskę ryżu. Nie interesowali się niczym innym, niż zarobieniem na kolejny posiłek dla dzieciaków czekających na powrót z roboty.
Gdyby od niego zależało, to by wybrał inne miejsce na spotkanie, ale o wyborze jego decydował ktoś inny. Było tu zbyt wiele dziwnych uliczek, które mogą zakończyć się śmiercią dla nieuważnego gościa. Wiele osób było bardzo niebezpieczne i z wielką chęcią by poczęstowali nożem między żebrami, lub wypróbowaliby ostrość klingi po dziadku samuraju. Było gorzej, niż na Brooklynie, tam chociaż człowiek wiedział, że chcą go zabić. Tu się dowie o śmierci, gdy zostanie wepchany w jej objęcia, a to zdecydowanie za późno.
Siedział w jednym z tych śmiertelni niebezpiecznych wąskich uliczek obserwując lokal. W tej, coś zdechło i smrodem obwieszczało o tym całej okolicy. Głupio byłby zginąć w takim kanale pełnym różnego typu śmieci, typowe szambo.
Spojrzał na zegarek, o dziwo był japoński i działał dosyć długo choć wiele przeszedł i zadziwił go tym, jego poprzednicy nie mieli takiego szczęścia. Do spotkania zostało jeszcze parę minut, ale jak dobrze pamiętał jego informator miał w zwyczaju przychodzić wcześniej. Miał nadzieje, że nie zmienił upodobania do starych przyzwyczajeń. Miał powoli dość tego ścieku, w którym siedział i obawiał się, że nigdy już nie uda mu się zetrzeć tego smrodu z siebie.
Jego kolega przyszedł jak zwykle przed czasem. Serce zabiło mu o dwa uderzenia szybciej, ale na zewnątrz nie zdradził jakichkolwiek uczyć, oprócz tego, że było mu nie dobrze od tego smrodu.
Cierpliwie poczekał, aż jego informator wszedł do środka. Sprawdził, czy nie przyciągnął kogoś nie proszonego za sobą. Tak jak informator miał zwyczaju przychodzić wcześniej, tak on obserwowania terenu wokoło miejsca spotkania, poczeka na niego. Przez sześć minut nie dostrzegł niczego podejrzanego, już miał wynurzyć się ze swego konta, gdy pod bar podjechała granatowy Nissan. Cofnął się odruchowo w najciemniejszą część i przyglądał się jak trzech potężnych facetów wpadło do środka. Poczuł się głupio, gdyż nie miał przy sobie broni do obrony nie licząc noża, który obecnie ściskał w dłoni.
Nie wiedział zbyt wiele, ale strzały były słyszane w promieniu kilkudziesięciu metrów. Na liczył osiem strzałów z broni krótkiej. Domyślał się kto był ofiarą porachunków między konkurencyjnymi gangami. Nie musiał wchodzić do środka, aby być pewnym, że jego informator był właśnie martwy i nic nie mógł na to poradzić. Zaklął pod nosem wściekle.
Jak weszło trzech, tak do Nissan wróciło, aż czterech. W cudowne rozmnożenie jakoś nie wierzył. W barze musiał siedzieć jeszcze jeden i dosyć długo, gdyż nie od czasu jak zaczął obserwować bar do środka nikt nie wszedł przypominając budową ciała i wyglądem. Facet miał cholerną cierpliwość, lub był nieziemsko głodny. Więc ktoś wiedział o spotkaniu jakie miało mieć między nimi i nie chciał dopuścić. Czyżby Redfox został uprzedzony o wysłaniu jego śladem zdrajcy?
Nie zastanawiał się kim byli, nie miało to zbyt wielkiego sensu. Zapewne byli tylko pionkami, którym zlecono zlikwidowanie go, nie wiedzieli dokładnie kim był denat i dlaczego kazano im go zabić. Dla niego był to znak, że komuś bardzo nie zależało, aby nie doszło do tego spotkania. Nie chciało się mu również wierzyć, że zginął z powodu innej sprawy. W takie zbiegi okoliczności to on dłuższego czasu nie wierzy.
Nie stał dłużej, gdyż nie miało to żadnego sensu. Wycofał się ostrożnie w głąb tego śmierdzącego kanału. Ktoś mógł testować swoją cierpliwość obserwując okolice czekając właśnie na niego. Kimkolwiek był ten cierpliwy gościu, nich siedzi tam gdzie siedział nawet do zasranej śmierci. Nie chciał sprawdzać osobiście tego jak bardzo zależy mu na zabici go. Nie miał co zwlekać dłużej z ruszeniem do miejsca, gdzie podejrzewał znaleźć tego, którego poszukiwał.
Jeśli źle pójdzie będą go się spodziewać, a wtedy może wszystko się zdarzyć, parę osób może zginąć, a samemu nie chciał zginąć przy wykonywaniu zadania.
No cóż, nie chciał tego robić, ale wychodziło na to, że trzeba było zapewnić sobie wsparcie ogniowe, tak na wszelki tylko wypadek, gdy się okazało, że na miejscu oczekiwał go całkiem spory komitet powitalny cholernie mocno uzbrojony.
W głowie jednak rodziła się jedna myśl, która nie chciała dać mu spokój. Czekali na niego, a więc, ktoś musiał poinformować go, że jest w drodze i zbiera o nim jakieś informacje. Nie wierzył że to był przypadek. W tej branży nie ma czegoś takiego jak przypadek, wszystko miało jakąś przyczynę. Przychodziła mu tylko jedna konkluzja, wręcz oczywista w swojej prostocie i dobitności, ktoś go zdradził.
Kimkolwiek był nie stanowił dla niego zbyt wielkiego zmartwienia, dowie się wszystkiego w swoim czasie i wyciągnie daleko posunięte konsekwencje tego uczynku. Dla tych co zdradzili przewidywano tylko jedną karę, a mianowicie śmierć.
Uderzył go silnie, aż głowa odskoczyła, zrobił dwa kroki do tyłu, aby nie upaść pod siłą tego uderzenia. Z nosa i ust popłynęły szkarłatne strumyki krwi. Oczy zobaczyły połowę dostępnego im gwiazdozbioru. Wyprostował się po otrzymanym ciosie, był przygotowany na otrzymanie kolejnych za swoje nie powodzenie i zawiedzenie szefa. Nie uderzono go drugi raz. Kazano mu się wynosić nim kogoś poniesie i przypłaci to życiem.
Czterdziestu dwu letni mężczyzna odszedł od okna, w które wychodziło na piękną plażę, teraz nie miał ochoty spoglądać na nią, miał na głowie wielki zmartwienie, które przytłaczało piękny obraz. Ścigało go wielu agentów, ale ten ostatni był największym zagrożeniem dla niego. Nie bał się konfrontacji z czwórką zwaną Czarnymi Kapeluszami, choć przez pewien czas obawiał się, że to oni właśnie pójdą jego tropem. Nie. Wysłano kogo innego, kogoś, kto zabijał bo to lubił i był w tym cholernie dobry, co pokazywała statystka zabitych w trakcie wykonywania zadań. W niej prowadził bezapelacyjnie. Morderca, który niczego się nie boi i wykona każde zadanie, aby wyglądało na wypadek śmiertelny, czy samobójstwo.
Tylko spokój mógł mu tylko obecnie pomóc, nie miał się co denerwować było to do przewidzenia i powinien się liczyć, że przyślą kogoś, kogo mogą być pewni, że da sobie rade z nim i nie zginie przy tym. On był właśnie ich asem atutowym, gdy zawiedzie reszta on nie.
W salonie siedziała młoda i piękna kobieta, Japonka. Wysoka, jak na przedstawicielkę swojego kraju, i smukła jak łania o długich prostych czarnych włosach sarnich oczach. Miała na sobie ledwie kończącą się za pośladkami spódniczkę z jedwabiu i bluzeczkę do kompletu opinającą piersi kobiety. Ciało miała cudne, jędrne i pięknie opalone.
Wstała. Poruszała się z gracją, której nie poszczyci się nawet zawodowa tancerka. Długie nogi przeniosły ją do niego, dłonie oploty się wokół jego klatki piersiowej, a szkarłatne usta złożyły na szyi słodki pocałunek zapomnienia i rozluźnienia.
~ Kto ciebie prześladuje, ukochany? ~ spytała go używając kantońskiego.
~ Cholerni partacze! ~ syknął wściekły na nich. ~ Powinienem to przewidzieć. Jestem głupcem. To amatorzy, a takich on jada na śniadanie.
Nie zważając na wiszącą na nim kobietą wszedł na balkon uwalniając się od jej ramion. W głowie miał jeden wielki mentlik. Zabił wysłanych za nim zabójców, zabił swego pantera, sprzedał kilku agentów federalnych, ukradł parę milionów dolarów nim przeszedł na emeryturę. Teraz miał zapłacić za to. Nie podobało mu się to do cholery. Wyglądało mu na to, że będzie musiał uciekać i to jak najdalej, jeśli znał jego obecne położenie.
Nie. Nie znał, przecież ci kretyni od Yammaty w swojej nadgorliwości okazali się chociaż raz i przez przypadek pożyteczni. Zabili faceta przed spotkaniem uniemożliwiając mu wydania miejsca, w którym obecnie przebywał. Ale nie dopadli tego najważniejszego.
Jeśli się nie mylił miał na karku agenta, który zabijał nie tylko w trakcie wykonywania czynności służbowych, ale i dla rozkazu. Miał prawo odmówić, ale jak znał życie i jego, to podjął się tego zadania i zrobi wszystko, aby je wykonać. To był jego słaby punkt, ślepo wykonywał ich polecenia, zbyt szybko pociągał za spust, nie myślał nad sensem tego co robił, po prostu dano rozkaz, a on go wykona. Był nie ustępliwy jak nikt inny, kiedy złapie trop, to jak pies podąży nim, aż osaczy zdobycz i ją zbije.
Ostrożnie wyciągnął dłoń i dotknął jej policzka, gdy podszedł do niej uśmiechając się do niej dając do zrozumienia, że wszystko jest już dobrze, gdy prawda był inna. Ona i tak to wyczuła dokładnie, gdy przekręciła głowę i pocałowała go w dłoń. Nie dostrzegła tego w oczach, gdyż te był jak zwykle pewne siebie i dumne. Zajrzała do jego serca, aby dostrzec rodzący się w nim strach przed tym, który go poszukiwał obecnie.
Nie wiedział kogo się tak bardzo się obawiał, ale jeśli kogoś się bał, to oznaczało, że nie była to osoba zbyt miła i kochająca, której lepiej schodzić z drogi, gdy się pojawi na horyzoncie jego cień. Doskonale orientowała się w jego przeszłości, kim był, czym się zajmował na co dzień, dla kogo robił oficjalnie i nie, ile osób zabił, czy zdradził, aby się znaleźć w tym pokoju na wyciągnięcie jej dłoni. Tacy ludzie nie mają zbyt wielkiej nadziej na dzień jutrzejszy, oni giną wczoraj od kul dnia dzisiejszego. Znała go długo i wiedziała, że nie łatwo jest go zastraszyć, a tym bardziej zabić, ale kiedy taka osoba zaczyn się obawiać o swój los z powodu jednego, który ruszył jego tropem i do tego był daleko za nim.
Zamknęła oczy, gdy ją pocałował, nie był to pocałunek człowieka, który był już martwy i nawet zdawał sobie z tego sprawę, ale mężczyzny, który będzie miał ten zaszczyt, że tej nocy należeć będzie tylko do niego, do nikogo więcej, tylko do niego.
Spojrzał na nią, nie miał pojęcia co miał teraz zrobić. Sytuacja była trudna, jeśli nie tragiczna, a lekarstwo nie było zbyt pewne. Nie chciał puszczą samego Trinityego, ale nie miał innego wyjścia, jeśli chciał dostać głowę Redfoxa na złotej tacy podaną przez kogoś innego. Lęk go jednak nie opuszczał.
Koniec końców nie mógł czekać dłużej, aż sytuacja sama się wyjaśni. Dla pewności ściągnął do pomocy cztery osoby, które znały na tyle dobrze młodego agenta, że mogli przewidzieć jego najbliższe dwa ruchy i nie była im obca sytuacja.
Najważniejszymi osobami w tym gronie była Pretorian, partnerka Trinityego, która służyła z nim od samego początku i znała jego sposób działania. Jeśli ktoś umiał przewidzieć to co on mógł obecnie robić, to tylko ona, nawet jego trenerzy byli obecnie bez radni w tej sytuacji. A jednego z nich właśnie ścigał.
~ Jeśli mam być szczera, to nie wiem gdzie jest obecnie. Myślałam nad tym, ale nie mam żadnego pomysłu. ~ rozwiała jego wszelkie nadzieje na zrobienie choćby jednego kroku w kierunku samotnie poszukującego za swoim celem. ~ Nie wiem gdzie może być, nie kontaktował się ze mną. Wiem tyle co pan. Opuścił kraj na jednym z fałszowanych paszportów, dotarłam za nim do Tokio, ale tam ślad się urywa. Nie wiem czego szukał, mógł to być po prostu punkt przejściowy, a nie do celowy.
~ Zapewne nadal jest gdzieś w tym rejonie, poszukiwał tam tylko informacje na temat celu. Zapewne się domyśla się, gdzie ukrywa się Redfox. ~ powiedział spokojnym tonem wielkolud w garniturze, któremu podlegała Grupa E, z którą dosyć często współpracował.
~ Jeśli wiedział, to czemu nie powiedział? ~ spytał go Who. ~ Dlaczego pragnie samemu załatwić go? Nadal nie mogę pojąć chłopak, choć pracuje u mnie od samego początku.
~ Redfox był jego pierwszym trenerem. ~ przypomniała młoda kobieta w dobrze skrojonej garsonce w kolorze ciemnej śliwki. ~ Jako uczeń postanowił naprawić błędy swego nauczyciela.
~ Nic nie pojmuję. ~ powiedział bez krzty rozpaczy z tego powodu gigant
~ To sprawa honoru. Proszę nie zapomnieć, że jego korzenie sięgają miejsca i czasu, gdy honor był najważniejszy i nic w tym aspekcie się nie zmieniło. ~ odezwała się młoda agentka spoglądając na panią doktor, która tylko potaknęła głową. ~ On go dopadnie i zabije, bo tego wymaga honor i to co wpoił mu w trakcie treningów. Pamiętam jak dziś, że kiedyś powiedział, że największą zbrodnią jakiej mógł się dopuścić agent, to narazić swego partnera na ryzyko, czy przyczynić się do jego śmierci. Najcięższym grzechem zaś jest zabicie go. A tego czynu się dopuścił Redfox.
~ Według niego będzie to jedyne morderstwo, które da się usprawiedliwić w jakikolwiek sposób. ~ dodała do jej wypowiedzi pani doktor. ~ Trinity, to bardzo ciekawy przypadek od samego początku, teraz miło się patrzy jak jeszcze bardziej staje się godnym do obserwacji.
Who jakoś nie potrafił znieść się na podobne wyżyny uniesienia, obawiał się o życie swojego agenta i miał gdzieś jakąś pracę, czy inne studium naukowe.
~ Jak tylko wróci dostanie Obserwatora.
Sara od razu zwróciła mu uwagę, że nie jest do końca tak dobry pomysł jak myślał.
~ To mu się nie spodoba. Proszę nie zapominać jak ostatniego załatwił Przez półgodziny męczyliśmy się z udowodnieniem, że jest agentem, a nie podejrzanym o potrójne zabójstwo z tym szeryfem z jakiegoś zadupia, którego nawet nie można znaleźć na porządnej mapie.
~ Wcześniej po prostu tłuk w nich jak w worek treningowy. ~ powiedziała pani doktor. ~ Miło byłoby przyjrzeć się jak wpłynęło to na niego, ale jestem bardziej pewna, że cenicie bardziej zdrowie swoich ludzi. Samo jakoś wyjdzie, Obserwator będzie dobry tylko przez jakiś czas, ale później będzie tylko utrudnieniem dla całej sprawy. Pretorian da sobie sam doskonale rade.
~ Jak zwykle.
Who nie był pewien, czy to był dobry pomysł tak do końca. Jako, ze nie miał sam nic lepszego do zaproponowania zgodził się na ich pomysł. Żal mu będzie kolejnego chłopaka, czy dziewczyny, która wpadnie mu w ręce, ale musiał utrzymać tego chłopak przy sobie był doskonałym agentem. Na utratę jego nie mógł sobie pozwolić, nie miał nikogo lepszego do walki z gangami jak niego. Nie mógł zapomnieć o jego wiedzy, która była bardzo wielka i był kim cholernie ważnym. Jeśli ktoś poznałby prawdę o nim, to cały departament musiałby poszukać nowej roboty, a on dostał by zaproszenie na dosyć długie wakacje w zakładzie zamkniętym dla pensjonariuszy tego przybytku. Nie chciał stracić swojej ukochanej emeryturki.
~ Bądź gotowa, w każdym momencie może da znak, że jest mu potrzebne wsparcie.
~ Nie potrzebne będzie mu wsparcie, a grabarze, którzy posprzątają po nim.
Potaknął głową. Jak wpadnie w wir zabijania nic go nie powstrzyma, aby powiększyć swoją statystkę zabitych w trakcie prowadzenia działań operacyjnych.
Wolnym, wręcz spacerowym krokiem podszedł do wielkiego garażu i skrył się w jego cieniu. Zatrzymał się na chwile i zaczął dokładnie lustrować teren wokoło niego. Niczego podejrzanego nie dostrzegł. Ochrona posiadłości, albo spała, albo wyszła i zapomniała o tym fakcie go poinformować.
Miał na sobie czarne bojówki, które kupił w mieście za osiem dolarów, wojskowe buty, które przywiózł ze sobą używane przez spadochroniarzy. Czarna bawełniana podkoszulka, na niej kamizelka kuloodporna i taktyczna, a na głowie kominiarkę z włączonym noktowizorem, który znajdował się na oczach. Przy kamizelce taktycznej miał parę granatów fosforowych i odłamkowych, pistolet kaliber dziewięć Heckler & Koch z tłumikiem i nóż. Przy udzie miał coś co bardziej mu odpowiadało, czyli Sig Sauera. Na szelkach miał pistolet maszynowy Uzi.
Noc była nawet przyjemna, gwiazdy i księżyc raźnie świecił nad jego głową dodając mu otuchy, jakby zachęcała do dokonania zuchwałego czynu, jaki zamierzał dokonać.
Nie miał trudności z dostaniem się na teren posiadłości, co nie kwalifikowało się do stwierdzenia, że cała reszta pójdzie dalej jak po prostej. Kiedy coś idzie zbyt łatwo mogło oznaczać, że miał po porostu fart i szczęście mu tego dnia sprzyjało, ale on w szczęście nie wierzył od długiego czasu. Druga możliwość wydawała się mu bardziej możliwa, pułapka. Tak, to było bardzo możliwe. Nie przejmowała się tym za bardzo, zostawił sobie tą sprawę na później, gdy stanie oko w oko z tym problem.
Wejście samo się znalazło nie musiał się męczyć z znalezieniem jakiegoś sposobu na dostanie się do środka. Okno na pierwszym piętrze było otwarte, jakby z myślą właśnie o nim, lubi kiedy ktoś zadba o niego raz na jakiś czas. Ze wdrapaniem nie było problemu, gdyż ściana była pokryta orientalnymi kwiatami i kształtami, które totalnie mu się nie podobały i jakby od niego to zależało, to by obił tego, kto wymyślił te cholerne wzorki.
Przez głowę przebiegła mu krótka i złowroga myśl, pułapka jak w mordę strzelił. A jednak szedł po tych wzorach na górę nie biorąc sobie zbytnio do serca tej myśli. Na ich miejscu zrobiłby taką pułapkę. Miał cichą nadzieje w sercu, że nie było tam nikogo, kto myśli jak on.
Jego sprytne urządzenie nie wykryło niczego podejrzanego, ale nie mógł być pewien do końca, że tak był. To, że nie wykrył żadnego aktywnego urządzenia, co nie równało się z tym, że w pobliżu nie było żadnych biernych systemów, których jego zabawka nie była w stanie wykryć.
Nic nie wyło, nikt nie krzyczał, nikt nie strzelał jak ostrożnie wszedł na korytarz pogrążony w półcieniach. Nie był zbyt jasno oświetlony, ale nie panowały w nim egipskich ciemnościach, a więc noktowizor nie był mu potrzebny, doskonale widział bez niego.
Wyciągnął Uzi z tłumikiem przykręconym do lufy pistoletu i ruszył przed siebie omiatając wzrokiem to co było przed nim, w każdej chwili ta piękna cisza mogła zostać przerwana przez czyjeś krzyki i strzały w jego kierunku. Jak do tej pory było całkiem dobrze.
Ochrona liczyła normalnie dwadzieścia osób, którzy byli z natury cholernie niebezpieczni i lepiej było by dla niego, gdyby napotkał jak najmniejsza liczbę zapewniających spokój temu przybytkowi. Kilku na pewno się napatoczy i trzeba będzie ich zabić, ale pragnął, aby takich spotkań było jak mało. Tego dnia było jednak więcej, niż dwudziestu w willi.
Na pierwszego natknął się na pierwszym skrzyżowaniu, które musi pokonać, aby dostać się do sypialni w zachodnim skrzydle posiadłości, gdzie jak oczekiwał powinien zastać gospodarza śpiącego. Zabił go szybko nie używając broni, choć ta była wyposażona w tłumik. Skręcił mu szybko i sprawnie kark. Pozbawione życia ciało zaciągnął do pobliskiego pomieszczenia i tam ułoży, jeśli ktoś nie będzie go szukał zbyt uważnie, to nie powinien go znaleźć do momentu zakończenia przez niego swego pobytu u nich.
Szedł po wykrytej drewnem podłodze, ostrożnie stawiał kroki. Jego stopy był odziane w ciężkie buty na grubej podeszwie gumowej. Nic nie skrzypnęło, nic nie zdradziło jego obecności, która jak zakładał nie była na rękę gospodarzowi.
Jak się dowiedział, Redfox doszedł do porozumienia z jednym z szefów triady i za swoje usługi, za swoją wiedze dostał sporo kasy, ale również tą posiadłoś i wszystko czego dusza mogła zapragnąć. A on wiele pragnął i w końcu ktoś spełnił wszystkie jego zachcianki, zniósł kaprysy co posiadłości i warunków życia. Dostał to co sobie upatrzył, sprowadził kobietę, którą poznał w jednej z knajp w Szanghaju, młodą i całkiem urodziwą Japonkę. Obsypał ją błyskotkami, drogimi sukniami, zapraszał do drogich i luksusowych lokali. Bawili się raz przednio od świtu do późnych godzin nocnych.
Na jego koncie było ponad dwa miliony dolarów, a kiedy wejdzie do interesów będzie zarabiał, a sumka na jego koncie będzie systematycznie rosnąć, tak jak tego sobie życzył. Nie będzie zwykłym zabójcą na usługach triady, bo takich mieli na pęczki i nie potrzebowali nowych, miał być zaufanym człowiekiem jednego z pomniejszych szefów. Jak na sam początek, to i tak nieźle, miał zamiar zajść dosyć daleko, dysponował wystarczającą ambicją i siłą, aby przedzierać się po szczeblach kariery w triadzie.
Trinity znał możliwości pokusy przekroczenia cienkiej linii jaka oddzielała go tej ścieżki na którą wkroczył jego były nauczyciel. Wielokrotnie, gdy infiltrował jakąś grupę przestępczą kusiło go, aby zostać po tej stronie i niczym się nie martwić o dalsze życie, gdyż te będzie opływać w dostatku. Nie będzie musiał się niepokoić, że nie wróci do domu z kolejnego dnia pracy, bo jakiś gówniarz rozwali go na ulicy w jakimś ciemnym zaułku. Ktoś inny będzie za niego nadstawiał karku.
Nigdy nie wziął ani jednego parszywego centa, ofert było cholernie sporo, żadnych łapówek. Choć nie raz i nie dwa przekraczał tą delikatną linie w imieniu prawa dokonując coś, co nie zawsze było zgodne z jego literą, ale w jego jak najlepiej zrozumiałym dobru. Nie zarabiał milionów, ze śmiercią zaprzyjaźnił się dawno i trwał przy tym co robił, choć nie raz był to wbrew niemu.
Nie pozwoli, aby śmierć kilku federalnych uszła mu na sucho. Wolałby aresztować go i postawić przed sądem i patrzeć jak tonie, ale zdawał sobie sprawę z tego, że wiedział za dużo i mógł w trakcie rozprawy zdradzić coś co było tajne i nie miało prawo ujrzeć światła dziennego teraz, ani nigdy. Dlatego wysłano Egzekutorów, Kruki, a następnie jego, aby go zabić, jego wiedza, którą mógł ich szantażować nigdy nie opuściła jego głowy. Będą zimnym trupem nikomu nic nie zdradzi, a to osobiście się załatwi.
Obserwował posiadłość przez kilka godzin, widział jak w południe do środka wjechało trzy dosyć drogich samochodów i do czasu jego wejście nie wyjechało. A to oznaczało, że była dodatkowa dwunastka i kolejne powodu do tego, aby być cicho i nie dać się złapać na gorącym uczynku. Nie wiedział za bardzo z kim miał odczynienia i nie obchodziło go to za bardzo. On, czy oni nie liczyli się, chciał dopaść tylko jedną osobę, reszta była bezpieczna dopóki nie wejdzie mu w drogę. Cokolwiek załatwiali jego, to nie obchodziło, nie ważne jak bardzo były to nielegalne interesy, triady nie leżały obecnie w jego zakresie zainteresowania.
Nim dotarł do sypialni był zmuszony dwukrotnie zejść z drogi, gdyż wartownikom zachciało się iść na patrol. Trzech zabijał po cichu, gdyż nie mógł iść dalej, nie miał innego wyjścia. Nie zostawił po sobie żadnych znaków, ciała zostały ukryte i jak do tej pory nikt nie natknął się na martwych kolegów.
Do sypialni, w której sypiał jego cel został mu jakieś dwa metry jak usłyszał czyjeś głosy na dole, nie byli to ochroniarze, gdyż głos dobiegał ze sąsiedniego pokoju. Mówili w dosyć znośnym angielskim z mocnym azjatyckim akcencie. Zatrzymał i przez moment się przysłuchiwał rozmowie jaką prowadziło dwóch dosyć mocno podchmielonych ludzi, jeden z nich nie był Azjatą, podejrzewał, że był to Anglik, lub obcokrajowca, który nauczył się angielskiego w Anglii, lub gdzie wykładano tą odmianę języka.
Mówili o interesach, o przerzucie kokainy, która według jego oceny była warta na ulicy ponad trzydzieści miliony dolarów. Towar miał zapewne trafić do Stanów, gdzie zostanie rozprowadzony przez lokalne oddziały triady.
Głupie zboczenie zawodowe, które męczyło go od jakiegoś czasu, kazało mu wkroczyć do pokoju i przerwać im tą koleżeńską pogadankę o lewych interesach. Nie ważne, że miał na głowie coś innego, sprawę nie mogącą tak po prostu poczekać na kolejną okazje. Jeśli co pójdzie nie tak, drugiej okazji nie będzie, gdyż zapewne będzie martwy i nic nie zrobi.
Drzwi nie zaskrzypiały gdy gwałtownie je otworzył wchodząc do środka z bronią gotową do oddania strzału. Nacisnął spust dwukrotnie, każda trafiła bezbłędnie między oczy każdego z dwóch mężczyzn. Nie zdołali nawet jęknąć, gdy osunęli się martwi na podłogę, lub na oparcie fotela.
Zrobił to, nie z powodu zbyt nadgorliwości w pracy, czy chęci powiększenia liczby zabitych w czasie pracy, ani nie liczył na jakieś łupy jakie mógł znaleźć w sypialni, w której ta dwójka dyskutowała na temat interesów. Kierowało nim inne pobudki. Nie chciał dopuścić do tego, aby kolejna wielka partia świństwa jakim były narkotyki trafiły na ulice. Doskonale wiedział wyniszcza cały organizm i człowieka. Nie uleczy chorej sytuacji, ale na pewno skróci dostęp do nich, choć na miejsce tej partii znajdzie się druga i jeszcze większa.
Zamknął za sobą drzwi i wszedł do sypialni, w której jeszcze przed momentem robione były jak najbardziej ciemne interesy, które zostały przerwane gwałtownie przez śmierć obu zainteresowanych stron. Sprzedający i kupujący byli już martwi, nie było nikogo, kto mógłby poprowadzić za nich dalsze rozmowy w sprawie transakcji. Rozejrzał się dookoła, czy nikogo nie było, kto mógł postawić swoim krzykiem na nogi całą ochronę posiadłości. Nie znalazł w sypialni żądnych niepowołanych osób.
Na stoliku znajdowała się resztka kokainy, alkoholu w butelce na stole i resztki jakiegoś jedzenia. Na sąsiednim fotelu lekko przykryta leżała całkiem sporą metalowa walizka wypchana po brzegi pokaźną sumą stu dolarówek. Nie miał czasu na liczenie. Ile tego tam było, było już jego, potraktował to jako dodatek do pracy w ciężkich warunkach. Obok niej leżała mała aktówka, bez wątpienia w niej znajdzie numery lewych kont i kilka innych ciekawostek. Był to jedyny miły aspekt tego zadania.
Martwy handlarz śmiercią, to jego najbardziej ulubiony handlarz.
Walizkę postawił przy drzwiach, jak będzie wychodzić, to nie zapomni jej zabrać ze sobą, to był by grzech z jego strony, aby pozwolić się takiej sumie pieniędzy zmarnować na nielegalnej transakcji. Nie miał zamiaru przywłaszczyć sobie ich, no może nie całości, ale jakiś niewielki procent z niej, a resztę przeznaczyć na walkę z narkomanią wśród nieletnich dzieciaków.
Na korytarzu prowadzącym do sypialni nie było nikogo, niczego nie usłyszał, nikt się nie zbliżał, to był dobry znak, zrobił dobry uczynek i czas wrócić do tego za co mu normalnie płacą. Przyszła pora zabić tego, do którego się przyjechało się z odwiedzinami.
Drzwi do samej sypialni nie były zamknięte, czego się obawiał na samym początku nie potrzebnie jak się okazało. Nie było wartownika, ani innej przeszkody, która mogła mu przeszkodzić w dostaniu się do środka. Potwierdzało to dwie rzeczy, po pierwsze czuł się bezpiecznie i nie brał zbyt poważnie możliwość ataku na niego ze strony kogokolwiek, a szczególności jego, a wiedział, że wysłali kolejnego zabójcę za nim. Po drugie jego zbyt wielka pewność siebie idąca z arogancją odsłaniała jego słabą stronę, którą był właśnie ten dom. Zapomniał o tym co wpajał mu na temat bezpiecznych miejsc, takich nie ma, gdyż do każdego da się wejść, tylko trzeba trochę po główkować i jest się w środku.
Sypialnia była wielka, pod ścianą stało wielkie łoże z baldachimem i moskiterką. Białe ściany były pokryte obrazami, w głównej mierze były to repliki, ale dało się wśród nich znaleźć kilka nowych dzieł. Redfox słynął z tego, że cenił sobie malarstwo i w swoim domu miał kilka całkiem udanych płócien, które za parę lat mogły być wartę dosyć sporo. Oszklone drzwi prowadziły na taras, gdzie zazwyczaj jedli śniadanie, lub wczesny lunch, to zależało, o której wstali z łóżka, były i takie dni, kiedy w ogóle z niego nie wychodzili, co nie przeszkadzało im w ogóle.
Dwie szafy, dwie komody były wypchane ciuchami, które stanowiło część ich garderoby, reszta była w innym pokoju. Małe drzwi prowadzące do pomieszczenia obok, które służyło jako pokój narad, zabaw i kilku innych, to zależało od tego kto z niego korzystał. Na nocnym stoliku była resztka tego co dało im spida do dobrej zabawy tej nocy.
Kochali się, jeśli ich zwierzęce żądze można nazwać miłością. Te łóżko było nie tylko sceną dla nocnych snów, które nawiedzały ich każdej nocy niezależnie, czy brali narkotyki, czy padali zmęczeni po dzikiej walce w trakcie aktu cielesnego, ale również odrażających scen, które śniły się im w nocy.
Oboje lubili ostry seks, nie kiedy na granicy perwersji i sadomasochistycznych skłonności jednego i drugiego. Nie raz zaczynało się całkiem nie winie, a kończyło się na biciu i gwałcie, ale to było właśnie tak jak oboje to lubili. Dawali upust swoim żądzą, dzieląc się swoimi skłonnościami z innymi, dziwkami, które ściągali do wspólnej zabawy z pobliskich burdeli, podrywali nawet dzieci. Liczyła się tylko przyjemność, a im była bardziej spaczona, tym lepiej, tym bardziej byli zadowoleni i spełnieni.
Dzika orgia skończyła się jakiś czas temu, oboje spali głębokim snem, Redfox chrapał równomiernie i spokojnie o wszystko, pewny swoich ludzi z ochrony, którzy czuwali nad jego snem, które nic nie miało zakłócić. W razie kłopotów ochroniarze mieli go ochronić przed zemstą jego byłych pracodawców. Powinien ich zwolnić, stwierdził oschle w duchu, oni nie nadawali się do pilnowania czegokolwiek, a zwłaszcza życia człowieka, który miał solidnych wrogów, którzy dysponowali specjalistami wysokiej klasy. Powinien znaleźć sobie właśnie takich jak on, tylko po właściwej mu stronie.
Nie chciał zabijać go we śnie, tak sobie tego nie zaplanował. Pragnął, aby wiedział, że umiera za zdradę i za śmierć kolegów, których wydał przestępcom. Niech wie, kto go wysłał na tamten świat i czyjej ręki przychodzi mu umrzeć. Chciał dostrzec rodzący się niepokój w jego oczach kiedy dostrzeże wymierzoną w niego lufę pistoletu maszynowego zaopatrzonego w tłumik. Nie liczy, że będzie go prosił o darowanie życia, nie miał na co liczyć i doskonale sobie z tego faktu zdawał sprawę.
Szturchnął go ręką budząc, były agent nie miał zamiaru przerywać sobie snu i odtrącił jego dłoń jak natrętnego komara. Tym razem komar nie gryzł, tylko zabijał. Mocny uścisk zacisnął się na jego ramieniu, palce osłonięte przez skórzaną rękawiczkę wbiły się w skórę, aż powstały na nie czerwone ślady. Śpiący syknął wściekle z bólu i otworzył klnąc pod nosem na swoją nie zmordowaną kochankę, która zaczyna przesadzać. Powinna mieć dość jak na jedną noc i dać mu spokój, aby mógł się wyspać.
Zamiast niej nad dostrzegł mężczyznę, który stał w pewnej odległości mierząc do niego z broni. Nie drgnął, widział, że nie miał żadnych szans, przeciwnik był zbyt daleko, aby w jakikolwiek sposób mógł mu zagrozić. Miał przed sobą specjalistę, to nie umknęło jego uwadze. Nawet nie spojrzał na stolik nocny, na którym leżał po blatem jego automat, zdoła ledwie się nachylić się, gdy kule dosięgną go.
Nie musiał zgadywać, aby dowiedzieć się z kim miał do czynienia. Nikt inny nie mógł się dostać do niego, gdyż nie wiedział gdzie mieli go szukać. Tylko jedna osoba była na tyle bystra, aby się domyśleć gdzie ma go szukać. Nie zaprzątał sobie głową w jaki sposób udało mu się znaleźć położenie posiadłości, ani w jaki sposób dostał się do środka. To się nie liczyło, jedynie on i wycelowany w niego lufa Uzi. Szacowanie szans dało jedyny wynik, zero.
~ Witaj, Trinity. ~ powiedział do niego z trudem opanowując drżenie głosu, co nie uszło uwadze intruza. ~ Tak się domyślałem, że ciebie przyślą. Jesteś jedynym, który potrafił mi sprostać. Za dobrze ciebie wyszkoliłem. Ile płacą za moją głowę? Choć to nie ważne.
~ Nie, nie jest ważne w tym przypadku. ~ usłyszał szept dobrze mu znanego pewnego siebie głosu zza kominiarki. ~ Złamałeś podstawowe prawo, dlatego tu jestem, w przeciwnym wypadku odmówiłby wzięcia zlecenia. Byłeś dobrym kompanem i nauczycielem.
Nie była to pora na sentymentalne wyznania z jednej, czy to z drugiej strony. Słowa szczerości i szacunku jednego do drugiego było pewnego typu formułą pożegnalną.
Nim dostrzegł zagrożenie, jego alarm odezwał się w głowie. Lufa pistoletu skierowała się w kierunku dziewczyny, która przed chwilą jeszcze spała, a teraz już mierzyła do niego z małego pistoletu, który miała zapewne pod ręką. Nie zdołała porządnie wymierzyć, gdy dwie kule przeszyły jej klatkę piersiową robiąc w niej wielką dziurę.
Odezwał się jego anioł stróż, którego postanowił wykorzystać jako pomoc, gdyby doszło co do czego. Snajper znajdował się w pobliżu mając cała posiadłość od frontu pod ostrzałem swojego potężnego karabinu snajperskiego Beretta M8. Kiedy pracowali razem nigdy nie strzelał z niczego innego, tylko i wyłącznie z niego. Choć była to potężna broń i cholernie ciężka, to zabójczo skuteczna.
Palec, który trzymała na języku spustu pociągnął go do końca, wystrzelona kula przeleciała tuż obok jego lewego uch i utknęła w ścianie budząc całą ochronę bez wątpienia.
Krew tryskała dookoła bryzgając na aksamitną pościel i kochanka, który sięgał w desperackiej próbie po broń. Nie spojrzał jak kochanka umierała, teraz liczyło się jego życie.
Ten atak dał mu jedną szansę po wyciągnięcie broni i zabicie go nim ten zabije jego. Ledwie zdał chwycić za nią, a poczuł jak lecące z dziką prędkością kule rozrywają jego ciało. Zacisnął wściekle zęby. Nie pojawiła się już nowa myśl, była tylko pustka, nie było bólu od krwawiących ran, nie było już niczego. Był w zupełności martwy.
Raptownie odwrócił się w kierunku drzwi, gdy do środka wpadło trzech zziajanych od biegu ochroniarzy z bronią w garści rozglądają się w poszukiwaniu zagrożenia. Dostrzegli go, tak jak martwe ciała leżące na łóżku. Coś krzyknęli, ale nie słuchał ich, a nawet jakby słuchał, to by i tak nie zrozumiałby tego co mówią, gdyż jego chiński był martwy jak ta dwójka za nim na łóżku, a do tego urwali w połowie wypowiedzi.
Okno, które było naprzeciw drzwi wejściowych i prowadziło na taras zmieniło się w kupę szklanych odłamków, które posypały się z niego na dywan, gdy przeszyła je kula. Ta trafiła pierwszego z napastników. Za nią druga i trzecia. Trzech, którzy wpadli do sypialni byli martwi. Anioł stróż zarabiał na swoją premie bardzo skutecznie.
Uśmiechnął się słabo, a jednak na coś przydało się ściągnięcie kolejnego pistoletu. Ubezpieczający go snajper miał na oku sypialnie i przód posiadłości, po której obecnie biegali ludzie, a do których sam obecnie strzelał jak na strzelnicy sportowej za rogiem w jego mieście.
Następna grupa biegła w kierunku sypialni, znaleźli się na korytarzu prowadzącym do sypialń. Wyszarpał dwa granaty z kamizelki, wyciągnął zawleczki i wrzucił je do korytarza i zamknął drzwi i skoczył na podłogę. Usłyszał jakieś krzyki przerażenia, później był już tylko jeden, wielki huk. Drzwi wpadł do środka wyrzucone z zawiasów nadpalone przez wybuch w korytarzu. Podniósł się z podłogi i pognał do płonącego korytarza. Czas było zabierać dupę z tego domu półki ten jeszcze stał, a on był w jednym kawałku bez dodatku ołowianego.
Wyszedł głównym wejściem nie miał po co wychodzić tą samą drogą, którą się dostał. Wszyscy byli na nogach i walczyli o życie z nim, lub snajperem, który nadal bawił się w strzelnice.
Ci, którzy pojęli w jak beznadziejnej znaleźli się sytuacji próbowali ratować to co mieli najcenniejsze, czyli własne życie. Nie było to takie łatwe. Z jednej strony snajper, a z drugiej zamaskowany intruz, który nie pozwalał przejść nikomu obok siebie. Ochroniarze padali martwi od kul z pistoletów, czy od wybuchów granatów.
Piękna posiadłość została przemieniona w obszar silnych działań wojennych nastawionych na całkowite wyniszczenie przeciwnika, który po stracie zapału do walki postanowił ratować swoje życie. Wszędzie walały się ciała rannych i zabitych od kul i od odłamków granatów, których sobie Trinity nie żałował. Zużył wszystkie jakie zabrał ze sobą, niszcząc wystrój wnętrza.
Nikt nie ocalał z ochrony, nie zdołali opuścić żywi pola masakry, większość padła od kul snajpera, który ukryty przed ich oczyma na pobliskim drzewie nie wysilał się, aby dopaść kolejnego członka triady biegającego po dworze jak kura z obcięty łbem u jego dziadka na farmie.
Przez celownik noktowizyjny obserwował jak wszystko było jakoś pięknie cicho – martwe. Jeszcze nie pamiętał tak łatwej roboty, za którą płacono trzydzieści kawałków. Nie było mu żal chłopaków z triady, nigdy nie kochał Chińczyków, byli jak na jego gust zbyt chciwi. Nigdy nie mieli dość pieniędzy i całej reszty, wszędzie widzieli potencjalny zysk, nawet kosztem cierpienia własnych rodaków. Kiedyś czytał pewną książkę o marines biorących udział w wojnie na Pacyfiku, pewien żołnierz, albo oficer nazwiskiem McCoy powiedział: „Chińczyków można podzielić na dwie części. Pierwsza licząca sobie dziewięćdziesiąt pięć procent myśli jak zarobić na dzienną miskę ryżu. Pozostałe pięć procent myśli jak im ją wyrwać.” Albo coś podobnego, nie ważna dokładność słów, liczyło się tylko znaczenie ich.
Dostrzegł jak ktoś wychodził i zmierzał w jego kierunku. Już brał go na cel, gdy spostrzegł, że facet nawet się nie stara ukryć, czy czmychnąć jakąś boczną drużką, o której sobie nagle przypomniał, a martwi kumple zapomnieli. Nie, to nie był nikt z triady, oni nie mieli stylu ubierania się jak chodząca maszyna do zabijania uzbrojona po zęby.
~ Mam nadzieje, że nie celujesz do mnie dla zabawy. ~ usłyszał głos agenta w słuchawce, lekko uśmiechnął się do siebie. ~ Jak widzę miałeś trochę do roboty.
~ Niewiele, sami pchali się pod lufę. Masz coś jeszcze dla mnie?
~ Pomyślę, może odpalę ci ekstra za robotę po godzinach z własnej kieszeni.
~ Dobra myśl. Gliny będą tu za jakieś piętnaście minut, kupa czasu.
Tego dnia miał dać sobie spokój i nie przyjeżdżać do biura, ale zapomniał kilku papierków, które były mi potrzebne, a nie chciał, aby ktoś mu je przywoził. Miało to zająć kilka minut, nie miał zbyt wiele czasu do stracenia, z godzinę spodziewał się wizyty syna i wnuka, którego nie widział do kilku miesięcy i chciał zobaczyć ukochanego wnuka. Kolejna taka okazja nadarzy się dopiero za jakieś dwa, trzy miesiące, a tyle czasu nie zamierzał czekać.
Siadł do biurka i w jednej z szuflad odnalazł to czego szukał. Wstawał, gdy zadzwonił telefon, w pierwszej chwili nie chciał go odbierać, ale jeśli ktoś dzwonił do biura na specjalną linie, a nie na komórkę, to jednoznacznie oznaczało, że było to coś ważnego. Podniósł słuchawkę.
~ Słucham.
~ Panie dyrektorze, z tej stronie Santos. ~ odezwał się mężczyzna o hiszpańskim akcencie z działu specjalnego, ten cholernie rzadko dzwonił do niego, a kiedy to już robił był to coś cholernie pilne. ~ Otrzymaliśmy potwierdzenie wykonania 0-5-0 na Redfoxie. Agent Trinity jest w drodze powrotnej do Stanów, kompletny raport będzie panu dostarczony za jakąś godzinne.
~ Kto potwierdził wykonanie zadania?
~ Był z nim jeden ze współdziałających z nami agentów FBI, który go osłaniał. Lokalna, chińska policja, wśród poległych odnalazła amerykański paszport, który pasował do jednej z ofiar, Redfox. Dokładne dane dostanę w przeciągu dwóch godzin, gdy nasze władze zostaną poproszone o potwierdzenie tożsamości zabitego. Jeśli to pana interesuje, to zginęli wszyscy, którzy byli z nim w posiadłości, jakaś czterdziestka, może trochę więcej. Triada, straciła kilka osób. Problemy kadrowe u nich to nie nasz problem.
To była naprawdę ważna i zarazem dobra wiadomość, o takiej tej nocy właśnie śnił. Bezpieczeństwo została zachowane, koszta nie liczą się w ogóle. Domyślał się ile będzie go kosztowała ta jatka, nie wiedział tylko jak powiedzieć to szefostwu w Waszyngtonie.
~ Podał koszta?
~ Osiemdziesiąt tysięcy dla wspierającego go agenta. ~ nie był jakoś specjalnie zdziwiony tą sumą, tyle kazał płacić za osłonę w tego typu akcjach, czekał na główną sumę, którą Santos wypowiedział jednym tchem. ~ Czterysta tysięcy dla siebie.
Cholernie drogo sobie policzył za zabicie Redfoxa, nigdy przedtem nie zapłacono takiej sumy, największa była o dobrą połowę mniejsza. Ale nigdy, tak się nie męczyli z zlikwidowaniem zdrajcy. Nie oszukiwał siebie, kiedy zlecał mu te zadanie domyślał się, że suma jaką trzeba będzie wypłacić będzie większa od ostatniej, ale nie podejrzewał, że aż czterokrotnie. Suma była wysoka, ale wiedział, że musi mu zapłacić za zabójstwo Redfoxa w przeciwnym wypadku może sam stać się ofiarą kolejnego ataku.
Trzeba będzie to jakoś przekazać do stolicy, jak oni już zareagują na żądania Trinityego, to już go nie obchodził, z własnej kasy mógł mu wypłacić do dwustu pięćdziesięciu tysięcy resztę muszą oni mu wypłacić, bo on nie miał z czego.
~ Zapłacie temu agentowi za wsparcie, a co do zapłaty Trinityemu, to będzie musiał poczekajcie trochę. Będę dzwonił w tej sprawie do szefa i zobaczę, co on powie.
~ Tak jest, panie dyrektorze. Odwołać zespół wsparcia, panie dyrektorze?
~ Tak, nie ma potrzeby, aby dalej siedzieli w pogotowiu. Co z Obserwatorem dla Trinityego?
~ Czeka na pańskie polecenia, wybrano najlepszego jakiego mieli, podniesiono mu składkę od nieszczęśliwych wypadków. Obawiamy się, że agent Trinity może mu coś zrobić.
~ Ma być w pogotowi, może okazać się nie potrzebny, ale niech będzie przygotowany na wszystko. Dziękuję za dobre wiadomości.
~ To Trinity pociągnął za spust, a nie ja panie dyrektorze, ja tylko przekazuję wiadomości.
ROZDZIAŁ 8
Cała ulica została zamknięta przez policję zaznaczając żółtą taśmą strefę zamkniętą dla gapiów, gdzie pracowali policjanci z wydziału dochodzeniowego. Gapie ustawili się przy ograniczającej dostęp taśmie i przyglądali się całemu zajściu. Wokół zaułku stały dwa cywilne samochody, furgonetka coronera, która zastąpiła ambulans. Grupa dochodzeniowa, która robiła sesje fotograficzną miejscu zbrodni przyjechała przed dwiema minutami czarnym GMC.
Kilku aspirantów przesłuchiwało pobliskich mieszkańców, którzy powinni coś podejrzanego zobaczyć, choć nie wierzyli w cuda i nie liczyli, że powiedzą cokolwiek, co pomoże w wyjaśnieniu sprawy zabójstwa.
W ciemnym zaułku przy 45 Road leżała młoda dziewczyna, nie miała więcej jak siedemnaście lat. Leżała w kałuży własnej krwi, która powstała po wypłynięciu z głębokich ran zadanych ostrym nożem. Życiodajna ciecz była wszędzie, tylko nie w niej i nie tłoczyło jej serce.
Trzy wielki i długie rany prawie otworzyły brzuch dziewczyny uwalniając wnętrzności na chodnik obok niej. Oprócz nich na ciele dało się zauważyć kilka mniejszych, które znajdowały się na całym ciele, nie było takiego zakamarka na ciele, które nie było zaznaczone przez jakiegoś typu ranę. Sprawca zabójstwa dobrze się posługiwał nożem, o czym świadczyły miejsca w jakie zadano rany. Ranę na gardle zadała pewna ręka jednym, silnym i głębokim cięciem.
Najtwardsi policjanci, którzy widzieli w trakcie swojej długoletniej wszystko, lub prawie wszystko widząc w jakim stanie było ciało dziewczyny w jednej chwili tracili całą zawartość żołądków. Wojny gangów i ciężkie wypadki na autostradzie powodowały, że człowiek widział prawie wszystko i wydaje się mu, że nie ma już nic, co by mogło go zaskoczyć. Ci, którzy tak do tej pory myśleli zdali sobie sprawę z tego, że się cholernie mylili. Wielu z nich nie wytrzymywało widoku i kolejnego ataku mdłości i wymiotowało parę kroków dalej.
Sierżant Woo stała z boku, została wezwana, gdyż dziewczyna należała do jednego z gangów i podejrzano, że przyczyną zabójstwa była nadchodząca wielkimi krokami kolejna wielka wojna między gangami. Ostatnio dochodziło do małych starć między poszczególnymi gangami.
Po raz pierwszy widziała, aby zabójca miał czas na zadanie tylu ran i to jeszcze na terenie wrogiego gangu, który jeśli chodzi o pilnowanie swojego terenu jest przewrażliwiony. Wątpiła, aby była to robota konkurencji, była gotowa powiedzieć, że za tym zabójstwem stoi jakiś psychopata. Jedno z pierwszych niepisanych praw mówiło, że nie wolno okaleczać ciała. Większość dzieciaków była na swój sposób wierząca i mieli własną parafie, do której chodzili na mszy w każdą niedziele wszyscy zapominając o walce i różnicach dzielących ich. Teren w promieniu trzech ulic od kościoła był neutralny.
Coroner stwierdził, że dziewczyna próbowała się bronić, ale nie miała żadnych szans. Nie był do końca pewny, ale ataku dokonało dwóch silnych młodych mężczyzn. Nie mieli trudności z ogłuszeniem jej i zawleczeniem do zaułku i dokonanie tego całego okrucieństwa jaki jej zadali. Według śladów jakie dostrzegł oprócz zabójstwa w bestialski sposób dokonali na niej gwałtu. Krwią dziewczyn wymalowano skorpiona, znak jej gangu, przebitego czymś co miało symbolizować nóż, czy miecz. To był jeden ze znaków mówiących, że przyczyną śmierci dziewczyny były porachunki między gangami.
Miała ciężki tydzień, akcje przeciw gangom trwały nieprzerwanie, choć już bez tej dwójki, za którą kroczyła śmierć i zapowiadał się kolejny jeszcze gorszy. Jak po jej śmierci nie dojdzie do wybuchu wojny, to będzie cud jakiego nie widziała w swoim życiu i wątpiła, aby mogła go zobaczyć.
Na miejscu zbrodni znaleziono kilka dowodów, żelazną rurkę o długości dziewięciu cali z naniesionym fabrycznie literami RT i dziki kot, usunięcie tego znaku było diabelnie trudne, zabezpieczono kilka odcisków palców, w laboratorium sprawdzą do kogo należały. W zaciekniętej dłoni dziewczyny znaleziona srebrny medalik w kształcie listka klombu ze złotymi inicjałami „J.R.&J.H.” Obok leżał kawałek samego łańcuszka, ofiara musiała zerwać go napastnikowi w trakcie szamotaniny.
Ciało dziewczyny delikatnie umieszczono w czarnym, plastikowym worku. Coroner chciał wsadzić ją do furgonetki, gdy ktoś położył dłoń na jego ramieniu zatrzymując go. Kiedy odwrócił się, aby zobaczyć kto to był, zobaczył stojącego nad sobą agenta Trinityego po cywilnemu z nieodzowną kominiarką.
~ Daj mi minutkę. ~ powiedział do niego.
Coroner cofnął się do tyłu pozwalając mu dojść do ciała w worka.
Szybkim szarpnięciem otworzył worek. Zobaczył zmasakrowane ciało dziewczyny, ani nie drgnął. Jeśli ten makabryczny widok go poruszył, to nic po sobie nie pokazał. Był spokojny jak zwykle, choć nikt nie widział po kominiarką jego twarzy. Ta emanowała prawie, że znudzeniem.
Delikatnie zaczął badać ciało z dokładnością większą, niż najlepszy pracownik biura coronera. Rozpiął bluzkę i przyjrzał się samym ranom pod jakim kontem zostało zadane pchnięcie, jak głęboko weszło ostrze noża. Sam nóż musiał być cholernie ostry, nie był to nóż, którym każdego ranka mama robiła dzieciom kanapki do szkoły.
Pod mostkiem trafił na silne uderzenie pięścią, cios był na tyle silny, że odbiła się cała pięść. Przyłożył do odcisku swoją i przyznał, że wielkością jej nie dorównywał.
~ Zrobili zdjęcie tego? ~ spytał wskazując na ślad.
Młody pracownik coronera z trudem zmusił siebie do nachylenia się nad ciałem i spojrzeć kolejny raz na martwą dziewczynę. Robiło mu się co raz bardziej nie dobrze.
~ Nie. ~ odparł po chwili.
Trinity wziął aparat marki Canon od jednego z dochodzeniowych i zrobił trzy zdjęcia pod różnym kontem. Położył aparat obok siebie i wrócił do przerwanych oględzin. Zatrzymał się przy jednej z ran, otworzył ją, czuł przez gumowe rękawiczki resztki uciekającego ciepła z martwego ciała. Z kieszeni wyciągnął pincetę, wsadził ją do środka i wyciągnął kawałek materiału. Nowy dowód został zabezpieczony w woreczku.
Przez następne kilka minut badał całe ciało odkrywając kilka faktów, które zostały przeoczone przez policjantów. Zrobił kilkanaście zdjęć. Na sam koniec zostawił sobie rany brzucha i głowy.
Ci, którzy się przyglądali się jemu mieli żołądki w przełyku podążającym ku górze. Kiedy zaczął dokładne oględziny rzygali parami i pojedynczo. Nawet najmocniejsi, którym udało się do tej pory zapanować nad tym uczuciem, wiedząc to nie wytrzymywali.
Kiedy skończył rozejrzał się dookoła, obok niego nie było prawie nikogo, tylko Pretorian stała w pełnym skupieniu przyglądając się jego pracy. Woo właśnie wymiotowała swoją kolacje, było tego dosyć sporo. Wytarła chusteczką wykrzywioną twarz.
Zamknął worek i wyprostował się, głową dał znak, że mogą zabrać dziewczynę. Podeszła do niego jego partnerka, która nie była zaskoczono, tym co widziała przed momentem. Widziała kiedyś coś podobnego. Nie był to jeszcze najgorszy widok.
~ Co tam? ~ spytała go.
~ Facet, który to zrobił był prawo ręczny, prawdopodobnie większy i cięższy ode mnie. ~ odparł lakonicznie. ~ Co chcesz wiedzieć?
Woo spojrzała na niego, był spokojny, a przed momentem grzebał w zmasakrowanym ciele dziewczyny, kiedy wszyscy wypluwali wnętrzności na samą myśl, co on robił. Nie czekał jednak na jej odpowiedź, zaczął mówić co wiedział na jej temat.
~ Nazywała się Marianna Coro, wiek siedemnaście lat. Mieszkała cztery ulice dalej. W komputerze sprawdzisz, czy macie jej kartotekę, ale podejrzewam, że nie znajdziesz niczego w niej ciekawego, kolejny dzieciak ulicy. ~ mówił suchym i rzeczowym tonem. ~ Jeden podszedł z przodu, drugi zaś z tyłu. Pierwszy chwycił ją, gdy ten drugi uderzył ją w tył głowy, a następnie zawlókł do tego miejsca. Zapewne kiedy się ocknęła dokonali gwałtu, w trakcie jego zadali trzy pchnięcia. Uszkodzili śledzionę, żołądek, patolog dokładnie to stwierdzi w trakcie sekcji zwłok. Kiedy zadali te pchnięcia, zadali kolejne, uderzył pięścią pod mostek. Jak widać został siniak, złamał trzy zebra, jedno chyba przebiło lewe płuco, ale nie jestem do końca pewien, ale to by tłumaczyło krew u ustach. Kilka drobnych zadrapań i mniejszych zacięć powstały już po śmierci. Tuż po śmierci zrobili ten rysunek.
Przysłuchujący się coroner był pod wrażeniem, ustalenie tego zajęło by mu do godziny i to krojąc ciało, a on ustali większość rzeczy na miejscu nie dokonując sekcji.
~ Studiował medycynę sądową? ~ spytał Pretorian.
~ On i medycyna? ~ prychnęła rozbawiona. ~ Nie, Trinity nie ma do tego głowy. Jest po prostu ekspertem w walce na noże, szkolił się w siłach specjalnych Mossadu. Co jeszcze da się powiedzieć?
~ To cholerni amatorzy. Cięcia miały być w stylu rytualnego, ale musieli przespać ten odcinek „Archiwum X”. Spieprzyli je. To może być odosobniony przypadek, lub początek serii.
Woo spojrzała na notes, gdzie starała się robić notatki z tego co mówił. Nie było tego za wiele, ale nadal nie była przekonana, że miała do czynienia z porachunkami między gangami. Za dużo niedopowiedzianych słów, za dużo luk, w które nie miała co wsadzić.
Trinity spojrzał na zebrane dowody, nie było tego wiele, ale dostrzegł coś…. Zaklął pod nosem zbyt cicho, aby reszta usłyszała, rozpoznał wisiorek, wiedział do kogo należał.
~ W Roosevelt są Psy, co ty na to?
~ Nie wiem. Jutro jak pojedziemy, to sprawdzimy sprawę. O dziewiątej u ciebie, chcę mieć dokładny raport z sekcji, wszystkie odbitki. Chcę wiedzieć, czy nie ma nawet paprochu pod paznokciami. Ma sprawdzić, czy nie zostało w niej nasienie sprawcy.
Nic więcej nie musiał mówić, aby pojęła do czego dąży.
Pretorian była zdziwiona jego zachowaniem, nigdy wcześniej nie spotkał się z podobnym zachowaniem u niego. Coś musiało się wydarzyć, co spowodowało, że wziął się za te morderstwo, choć nie leżało, to w ich zasiągu działań. Widok zmasakrowanego ciała dziewczyny nie zrobił na nim, aż tak wielkiego wrażenia jak można było się spodziewać. A jednak, był przybity i jej nos podpowiadał, że nie długo będzie miała kłopoty i to całkiem spore.
Odprowadziła go wzrokiem do samochodu, wykonał jakiś telefon. Mówił spokojnie, a żaden ruch nie wskazywał na to, że coś było nie tak. Tysiąc jeden możliwości takiego zachowania przebiegło po jego głowie. Jedną z nich, była ostatnia misja, którą wykonał dwa dni temu. Nie wziął wolnego, chciał dokończyć zadanie w mieście, kiedy skończy, może pomyśli o krótkim odpoczynku.
~ Co z nim? ~ spytała Woo spoglądając na niego kontem oka.
~ Za dużo widział podobnych obrazków. ~ sama nie była pewna czy to była prawda i chciała mieć nadzieja, że to była. ~ Znając go, będzie półgodziny przed czasem. Niech wszystko będzie tak jak mówił. Robi się trochę nerwowy, a to niebezpieczne dla tego co się odważy mu wejść w drogę, gdy ten stan się pogorszy. Biedni będą skurwiele, którzy stoją za tym morderstwem, nie ciekawy czeka ich los.
~ Więc, to jednak porachunki między gangami?
~ Nie wiem, w tych klockach to on jest specjalistą, ja tylko prowadzę samochód. Zrób jak mówił. Nie odtrącamy pomocnej dłoni lokalnych władz, swoje pięć groszy będziecie mieli, a jak znam jego, to pozwoli wziąć wam udział w całej burdzie, która się szykuje.
Co raz bardziej zdawała sobie sprawę, że wojna między gangami przy nich to drobnostka. Widziała jak pracują i nie były to metody policji, czy jakieś agencji federalnej, lecz oddziału paramilitarnego. Rozpoznanie terenu i wroga, przygotowanie planu, niespodziewane uderzenie, ofiary po stronie wroga. Takimi metodami oni nie pracowali, nie naginali prawa, czy wykorzystywali jakiś luk w nim do celów operacyjnych. Z drugiej strony odznaczają się największą skutecznością.
~ Do jutra. Źle mi, mam dość widoków jak na jedne wieczór.
~ Ilu ludzi mam zatrudnić do roboty?
~ Hm… pięciu starczy, w razie czego kogoś się dorzuci do grupy. Niech będą gotowi na podróż do piekła i z powrotem, gdyż nie łatwe czeka nas zadnie.
Sierżant kiwnęła głową. Przy nich sama śmierć była by w zagrożeniu utraty swego wiecznego życia. To co, miała przy sobie mogło okazać się za słabe, kiedy dojdzie do starcia z przestępcami. Ktokolwiek dokonał tego okrutnego morderstwa nie podda się tak łatwo, użycie broni będzie konieczne, w celu nie zatrzymania ich, lecz ochrony swego życia.
Pretorian wolnym krokiem skierowała się do zaparkowanego samochodu. Jej partner właśnie skończył rozmowę telefoniczną. Coś go gryzło, ale jak zwykle nie miał zwyczaju mówić co to było dokładnie. Wyrwanie od niego takich informacji będzie karkołomne, nawet stratą czasu. Sam powie, lub zachowa dla siebie i będzie po sprawie, bynajmniej według niego, ale nie jej. Nie chciała tego robić, ale jeśli jego stan się nie poprawi, to będzie musiała wnioskować o odebranie dochodzenia i wysłanie go na przymusowy odpoczynek i kolejne badania specjalistyczne.
~ Mamy zgodę szefa na poprowadzenie dochodzenia w sprawie morderstwa. ~ powiedział, gdy wsiadła do samochodu. ~ Pytał o postępy w sprawie wojny gangów.
~ I co mu powiedziałeś?
~ Że lokalizuję co ważniejszych członków gangów i ich łączników z mafii, konkrety w przeciągu kilku najbliższych dni. Obie sprawy nie kolidują ze sobą. Wojna została odwołana na jakiś czas i nie ma czym się martwić.
Wolno ruszyła z miejsca swoim samochodem, kątem okiem spojrzała na niego. Przez moment zwlekała próbując wybadać w jakim jest nastroju, co było wyjątkowo trudne.
~ Mówił, że przelali resztę kasy za Redfoxa?
~ Tak, sprawdziłem na swoim koncie na Kajmanach. Dla bezpieczeństwa agentów wycofali ich, lub przyśpieszyli sprawy aresztując ludzi. Nie chcieli ryzykować ich życia.
Kiwnęła głową zgadzając się z tą decyzją, zbyt wielu ich agentów straciło życie, nie zgadzała się na poświęcenie kolejnych ludzi. Można było sprawę zawsze załatwić w inny sposób wysyłając ich, lub im podobnych, którzy by zajęli się sprawą żywotnie oszczędzając czas i pieniądze podatników na długie i nie potrzebne procesy.
Zaskoczył ją zabraniem się za tą sprawę. Powinien zostawić ja wydziałowi zabójstw, lub Woo, a nie samemu pchać się jakby nie miał nic innego do roboty. Po raz pierwszy widziała u niego podobny zapał do roboty przy morderstwie. Może sposób w jaki dokonano tego zabójstwa spowodowało, że wziął je? Nie uśmiechało się jej ganiać za jakimiś psychopatami po mieście, chciała jak najszybciej zamknąć sprawę i zająć się czymś zdecydowanie lepszym.
~ Wpadłeś na jakiś pomysł? Domyślasz się kto mógł stać za tym morderstwem?
~ Jeszcze nie wiem, ale podejrzewam kogoś z gangów, prawdopodobnie Psy. Nie wiem kto dokładnie, w przeciągu kilku dni dojdę kto dokonał tego morderstwa i co nim dokładnie kierowało. Jak na razie wiem, że ktoś chce się bawić kotka i w myszkę.
Spojrzała na niego zaszokowana, nie pojęła co dokładnie miał na myśli mówiąc te słowa. Miała przeczucie, że wiedział kogo chciano obarczyć za śmierć tej dziewczyny, nie miała pojęcia w jaki sposób do tego doszedł, bo przecież nie było zbyt wiele dowodów, które dokładnie wskazałyby o kogo dokładnie chodzi. Nie! Był ten złoty wisiorek, który ściskała martwa dziewczyna w swojej dłoni. To te wisiorek na kierował go na tego, który był podejrzanym numer jeden, a zarazem ofiarą jakiegoś spisku.
~ Nie śpieszysz się z dopadnięciem właściciela wisiorka. Jeśli nawet nie on dokonał morderstwa, to powinien zostać przesłuchany w celu wyjaśnienia okoliczności w jaki sposób ofiara miała w dłoni jego własność. Cholera, Trinity, nie możesz prowadzić dochodzenia, kiedy jesteś zaangażowany w sprawę, lub znasz podejrzanego i jesteś z nim w dobrych stosunkach.
Nic nie powiedział zostawił to na inną okazje. Regulamin się nie liczył, wielokrotnie łamali prawo, naginali je do swoich potrzeb, tak, że powinni dawno wylecieć z roboty jak wszyscy im podobni.
On nie znał tej dwójki, ale ktoś inny, tak.
ROZDZIAŁ 9
Harper myślał, że spłonie ze wstydu na miejscu. Ucieczka nic nie pomogła. Wyrzuty stały się tylko głośniejsze. Nie mogła nic na to poradzić, znienawidziła samą siebie. Przeklinała swoją głupotę.
Wciąż wdziała jego wyraz twarzy przed oczyma pełną złości. Szare oczy płonęły dziko furią, której nigdy nie widziała i miała nadzieje nigdy zobaczyć. Poznała Erica z tej strony, o której istnieniu wiedziała, ale nigdy nie było dane stanąć twarzą, twarz. Do tego wieczora.
W domu rzuciła się na łóżko i nie podnosiła się z niego przez dobrą godzinne wściekła na siebie i swoją głupotę. Nie wiedziała co ją tak pokusiło, aby stwierdzić, to co jeszcze w tedy wydawało się prawdą. Przecież znała go na tyle i powinna wiedzieć co może zrobić, a czego na pewno nie zrobi. Zagłuszyła zdrowy rozsądek, wolała myśleć to, co pokazują jej oczy. Widziała, albo zdawało się jej widzieć Margo jako zabawkę w rękach Erica. Powinna się do myśleć, że nie była to zabawa, lecz pokaz uczuć jakimi darzy Margo, a to było u niego bardzo rzadkie.
Nie mogła sobie tego wybaczyć. Długo o tym myślała, co zrobić, aby odkupić swoje winy. Sprzeczne myśli szalały w jej umyśle jak w tedy, gdy musiała wybierać między nim, a Jackiem. Tych sytuacji nie da się jednak porównać. Myśli ją obarczał za słowa, które dowarzyła się powiedzieć, a nie rozrywały ją na połowę.
Nie odbierała żadnych telefonów. Wyłączyła komórkę. Mamie powiedziała, że dla nikogo jej nie ma. Nie miała ochoty z nikim rozmawiać. Nawet dla Jacka.
Stanęła przed oknem w pokoju panował zupełny mrok, nie rozświetlało go światło z korytarza, czy z ulicy. Dopiero, gdy podniosła roletę wdarło się do niego światło z ulicy doskonale oświetlona lampami.
O szyby dźwięcznie uderzały krople drobnego deszczu. Chmury nie zasłoniły jednak dokładnie nocne niebo ukazującego jarzące się jasne punkty na swoim ciemnym płaszczu, przykrył świat.
Myśli kłębiły się w głowie nie dając, były jak węże mroczne, poskręcane, nie przynoszące, ani pokrzepienia, ani rozwiązania problemu, który gnębił ją od tej pamiętnej nocy